Śnieg zaczął padać w ostatnim
tygodniu miesiąca. Nie mogę powiedzieć żebym był z tego powodu jakoś specjalnie
zadowolony. Pogoda ta oznaczała znaczne utrudnienia w wykonywaniu misji, nie
tylko ze względu na niską temperaturę, ale także przez problemy w przemieszczaniu
się. Podróżowanie wśród śnieżnych zasp naprawdę nie należało do
najprzyjemniejszych, o czym miałem okazję przekonać się na własnej skórze.
Bywały dni, że nawet dobre zimowe buty przesiąkały zimową wilgocią, a skórzana
kurtka zdawała się całkowicie poddawać mroźnej pogodzie.
Dokładnie tak samo było tego
popołudnia.
Dotarliśmy do bram Konohagakure
tuż przed zachodem słońca. Mimo wszystko, całą drogę miałem nadzieję, że
chociaż tam zima okaże się być łagodniejsza. Oczywiście się myliłem. Blade promienie
zachodzącego słońca przebijały się przez grube warstwy puchowych chmur zwiastujących
kolejne opady śniegu i dalsze mrozy.
Nasz postój był z góry
zaplanowany. Gdybyśmy mieli podróżować na północ Kraju Błyskawic w takich
warunkach, bez chwili wytchnienia w przyzwoitych warunkach i bez ciepłego
posiłku, z pewnością poleglibyśmy już na samym początku.
A przynajmniej ja.
Jednak, pomimo że Mistrz Sasori
praktycznie nie posiadał ludzkich części ciała, zbyt długie przebywanie na
zimnie jemu również nie służyło. Bądź co bądź, jego serce było bardzo wrażliwe
na wszelakie bodźce z zewnątrz. Może i nie rozumiałem jego ideologii, nie
widziałem sensu w tym, co robił, ale oczywiste było dla mnie to, że chociaż
chciał uczynić swoje ciało wiecznym, nadal posiadał wiele ludzkich cech,
których nie sposób było się wyzbyć.
Ubrani jak najzwyklejsi podróżni,
bez trudu dostaliśmy się do miasta. W oczy od razu rzucili mi się mieszkańcy,
którym wyjątkowo się do czegoś spieszyło. Szli przez ulice szybkim krokiem,
niosąc większe lub mniejsze pudła i pakunki. Szerokie uśmiechy na ich twarzach
świadczyły o tym, że nie chodzi o żaden rodzaj niebezpieczeństwa.
Spojrzałem pytająco na Mistrza
oczekując jakieś podpowiedzi odnośnie tego, co to za okazja. Czyżby ominęło
mnie coś ważnego? On jednak niżej opuścił kaptur, ukrywając tym samym swoje
spojrzenie i ruszył przed siebie. Chcąc nie chcąc podążyłem za nim.
Mocniejszy wiatr wyciągnął kilka
kosmyków moich włosów spod grubego szalika, gdy jakieś dziecko przebiegło obok
mnie, szturchając mnie przy tym w bok. Obejrzałem się za nim, zwalniając kroku.
Podbiegł do swojej matki i dał jej niewielką ozdobę, którą dane mi było widzieć
zaledwie kilka razy. Kompozycja ze słomy ryżowej i poskręcanego w zygzakowaty
wzór papieru kiedyś wisiała nad drzwiami mojego domu, bardzo podobna do tej,
którą niósł chłopiec.
Zacisnąłem zęby i szybkim krokiem
dogoniłem Mistrza, który oczywiście nie zamierzał na mnie zaczekać. Nie
chciałem pamiętać o swoim dawnym domu, jak i dawnym życiu. Wielokrotnie
marzyłem o tym, by móc wymazać tę część wspomnień z mojego umysłu.
Nie chciałem tęsknić.
Za tymi, których kochałem, za
wolnością. Za wszystkim, co odebrano mi tak gwałtownie.
Weszliśmy na główną ulicę, gdy
wszystko skryło się już pod gęstą pokrywą mroku, a z nieba zaczął prószyć
leciutki śnieg. Gdy tylko wyszliśmy zza rogu, w moje nozdrza uderzył przyjemny
zapach ciepłego jedzenia. Choć wszędzie było już ciemno, ulica tętniła życiem,
zupełnie jakby był to środek dnia. Przez całą jej długość porozwieszane były
kolorowe lampiony, delikatnie kołyszące się na zimowym wietrze. Na każdym z
nich namalowane były finezyjne wzory przedstawiające kwiaty lub smoki. Po lewej
stronie ulicy, przez całą jej długość ciągnęły się wciąż otwarte stragany,
sklepiki i bary, czy restauracje. Po prawej zaś, znajdowały się jednopiętrowe
domki mieszkalne, ustawione ściana przy ścianie. Przed wejściem do każdego z
nich umieszczono ozdoby złożone z trzech ostro przyciętych bambusów związanych
słomą ryżową i przystrojonych gałązkami sosny.
Kolejny podmuch chłodnego wiatru
przywiał do mnie zapach miodu, drewna i wszechogarniającego ciepła.
Wbiliśmy się w tłum.
Przechodziłem powoli przy
straganach, oglądając co mają do zaoferowania sprzedawcy i czując coraz większy
głód na widok cudownie wyglądających przekąsek. Dyskretnie zaglądałem w okna
barów chcąc przyjrzeć się ludziom. Wszyscy wyglądali na naprawdę szczęśliwych,
cieszących się każdą chwilą spędzaną w tym miejscu, pomimo panującego mrozu. Zatrzymałem
się przy wysokim drewnianym stole, na którym leżały (i stygły!) moje ulubione
ryżowe ciasteczka, czekające tylko na kogoś, kto zechce je kupić po jakże
wygórowanej cenie. Wyciągnąłem zmarzniętymi dłońmi sakiewkę z pieniędzmi i
dałem trzy monety grubemu sprzedawcy, biorąc w zamian cztery ciasteczka. Mistrz
Sasori obrzucił mnie spojrzeniem wyrażającym pełną dezaprobatę dla „marnowania”
w tenże sposób pieniędzy, jednak nic nie powiedział.
Szliśmy ramię w ramię, ja –
rozglądając się wszędzie dookoła, on – ze wzrokiem wbitym w ośnieżoną ziemię. Ilość
ozdób, bogactwo zapachów otaczających mnie, świadomość, że znów jestem między
zwykłymi ludźmi traktowany przez nich jak normalny człowiek, nie jak morderca,
sprawiała, że czułem się dobrze jak nie miałem okazji czuć się już od bardzo
dawna. Miałem wrażenie, że znów jestem wolny…
… szczęśliwy.
Nikt tutaj nie chciał mnie zabić.
Mogłem iść ulicą gdzie chciałem i nie było osoby, która spojrzałaby na mnie ze
strachem w oczach, widząc we mnie jedynie sługę samej Śmierci. Spacerowałem
wśród zwykłych ludzi będąc ich częścią, a nie największym koszmarem. Niektórzy
uśmiechali się do mnie życząc wszystkiego najlepszego. Za każdym razem
odpowiadałem im szerokim uśmiechem, mówiąc to samo, nie zastanawiając się nawet
dlaczego to robię. Właśnie tego wieczoru po raz pierwszy od wielu lat
uwierzyłem w to, że nadal jestem człowiekiem, że nadal mam uczucia, że nie
straciłem jeszcze mego człowieczeństwa. W duszy pragnąłem, by ten stan nigdy
nie mijał, bym mógł pozostać tutaj już zawsze. Byłem tym, kim w gruncie rzeczy
zawsze pragnąłem być.
Sobą.
Przełknąłem ostatni kęs ryżowego
ciasteczka i wytrzepałem okruszki z rękawiczek. Brakowało mi do nich tylko zupy
zōni.
- Pójdę do hotelu wynająć pokój – powiedział nagle Sasori; aż się
zdziwiłem, że dałem radę go usłyszeć pośród ogólnie panującego gwaru – Jak
chcesz to łaź sobie tutaj ile chcesz, bylebyś wrócił przed świtem.
- Jak chcesz, Mistrzu – odparłem wesoło.
- Hotel jest na końcu ulicy, nawet ty powinieneś nie mieć problemów z
trafieniem.
Wywróciłem oczami. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Sasori już był dobre
kilka metrów przede mną. Najwyraźniej bardzo mu się spieszyło, by pobyć samemu.
Jak zwykle, zresztą.
Szedłem powoli, ignorując coraz większe płatki białego puchu spadające
z czarnego nieba. Co chwilę spoglądałem w górę podziwiając „niezwykłość
prostoty” tego, co miałem przed oczami. Mimo że nigdy nie przepadałem za
śniegiem, odkąd pamiętam uwielbiałem na niego patrzeć. Był dla mnie czymś
pięknym, ulotnym, niemożliwym do uchwycenia. Zupełnie jak moja sztuka. Słyszałem
teorię o tym, że ponoć na świecie nie ma, nigdy nie było i nie będzie dwóch
identycznych płatków. Dokładnie tak samo jak z ludźmi. Mogli być do siebie
podobni, nawet identyczni, ale nie istnieją dwie takie same osoby. To właśnie
sprawiało, że wszyscy byli wyjątkowi. Nawet Hidan pogrążony w krwawej modlitwie
do swojego boga. Nawet Lider i Konan, którzy wyruszyli razem w Amegakure
rozmawiając o wspólnej przeszłości i przyszłości. Nawet Kisame studiujący stare
księgi w poszukiwaniu nowych, coraz to lepszych technik. Nawet Kakuzu liczący
pieniądze i kalkulujący wydatki na następne miesiące. Nawet Zetsu pożerający
gdzieś ludzkie, zamarznięte ciała. Nawet Mistrz Sasori siedzący teraz w
hotelowym pokoju. A nawet Itachi, który siedzi pewnie gdzieś kompletnie sam,
popijając gorącą herbatę.
Wszyscy byli na swój sposób wyjątkowi.
Dotarłem do niewielkiej, wyglądającej na w miarę tanią, kawiarnię.
Wszedłem do środka doskonale zdając sobie sprawę z tego, że hotel, do którego
mieliśmy się udać na pewno nie posiadał czegoś takiego jak bufet, więc jeśli
nie zjadłbym teraz, musiałbym głodować przez drugą połowę misji. Wnętrze
okazało się być o wiele mniejsze, niż zdawało się z zewnątrz. Sądząc po
zdjęciach wywieszonych na ścianach zakrytych zżółkniętą już tapetą, budynek ten
musiał powstać jeszcze w czasach Pierwszej Wielkiej Wojny. Eksponaty
poustawiane na starych, drewnianych szafkach przywoływały wspomnienia sprzed
kilkuset lat. W powietrzu unosił się przyjemny zapach palonej kawy, co wraz z
panującym półmrokiem stwarzało niezwykły efekt.
Zająłem dwuosobowy stolik tuż przy niewielkim kominku stojącym w rogu
pomieszczenia. Zdjąłem kurtkę i szalik, po czym powiesiłem je na oparciu
sąsiedniego krzesła. Rozejrzałem się uważnie po pomieszczeniu, lustrując
wzrokiem stare fotografie i pocztówki oprawione w ramki. Większość z nich
została już dawno przeżarta przez upływający czas i dostrzec na nich cokolwiek
można było tylko z bliska.
Dotknąłem delikatnie płatków uschniętej róży stojącej w szklanym
wazoniku na moim stole, dokładnie w momencie, gdy podeszła do mnie uśmiechnięta
kelnerka. Miała krótkie, kręcone włosy okalające jej pulchną twarz. Wszelakie
wady nadrabiała słodkim uśmiechem niewinnego dziecka. Długą zapałką zapaliła
czerwoną okrągłą świeczkę pływającą na powierzchni wody w kieliszku.
- Co podać? – zapytała, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głowy.
- Specjalność dnia – odparłem spokojnie, przenosząc wzrok z powrotem na
martwy kwiat – I herbatę z żurawiną.
Dziewczyna bez słowa odeszła, a ja znów pozostałem sam na sam ze swoimi
myślami, od których tak bardzo pragnąłem uciec. Do moich uszu dobiegł cichy
dźwięk skrzypiec płynący z radia starego typu stojącego na ladzie.
Doskonale wiedziałem już jaka szczególna okazja miała miejsce.
Nigdy w życiu nie pomyślałbym, że przyjdzie mi spędzić Nowy Rok siedząc
samemu w kawiarni, oglądając stare zdjęcia na ścianach i słuchając radia
zakłócanego przez radosne rozmowy pozostałych klientów.
Wszedłem na pierwsze piętro i udałem się do pokoju znajdującego się na
samym końcu wąskiego korytarza. Mistrz siedział na parapecie i wpatrywał się w
ludzi przechodzących tuż pod oknami hotelowych pokoi. Jak zwykle nie zareagował
na moje przybycie. Ściągnąłem z siebie zbędne warstwy ubrań, ciesząc się, że
przyjdzie mi spędzić noc w dobrze ogrzewanym hotelu. Kopnąłem grube buty w kąt
pomieszczenia i strzepnąłem białe płatki śniegu z włosów. Spojrzałem na
Sasoriego, który przez cały ten czas nie drgnął nawet o milimetr. Nauczony
doświadczeniem wiedziałem, że po prostu nie ma ochoty z nikim rozmawiać.
Podszedłem do niego i bez słowa usiadłem po drugiej stronie parapetu również
wbijając wzrok w oszronioną szybę. Dopiero wtedy zobaczyłem, co tak bardzo
przyciągnęło jego uwagę.
Na niewielkiej, drewnianej ławeczce siedziały trzy osoby. Rudy
mężczyzna, brunetka i ich – również rudy – syn, nie mogący mieć więcej niż
cztery lata. Wszyscy w trójkę pili kakao z papierowych kubeczków, rozmawiając o
czymś, co wyjątkowo bawiło małego.
Nie musiałem o nic pytać.
Spojrzałem na beznamiętną twarz Sasoriego i od razu wiedziałem, że
gdyby tylko mógł, płakałby najprawdziwszymi łzami. Znałem go zbyt długo, by
umiał ukryć przede mną tak intensywne i bolesne uczucia.
Pierwsze uderzenie świątynnych dzwonów wywołało nieprzyjemny uścisk w
moim brzuchu. Pamiętałem jak zwykle o tej porze stałem w oknie swojego pokoju w
rodzinnym domu w Iwie, wyczekując ze zniecierpliwieniem aż moi szaleni
rówieśnicy zaczną odpalać kolorowe fajerwerki. Co roku, tuż po tym, jak wybił
sto ósmy dzwon, niebo rozświetlało się bajecznymi kolorami sztucznych ogni
własnej roboty.
- Mamy Nowy Rok – powiedziałem praktycznie szeptem, gdy rodzina z
dzieckiem zniknęła nam z zasięgu wzroku.
Mistrz spojrzał na mnie po raz pierwszy tego dnia. Jego wzrok wyrażał
więcej smutku, niż kiedykolwiek dane mi było zobaczyć.
Nowy Rok był czasem pojednania. Jednym z niewielu dni w roku, kiedy
obowiązkiem wszystkich było spędzanie czasu z rodziną. Każdy chciał uciec od
swoich codziennych obowiązków i trudów życia, by przez te kilka godzin cieszyć
się jedynie obecnością najbliższych. By docenić to, że czyją byt nie jest
żadnym obowiązkiem i w każdej chwili może zniknąć już na zawsze.
Poczułem nieprzyjemne ciepło w oczach. Wziąłem głęboki wdech i starałem
się za wszelką cenę zapanować nad własnym ciałem. Mimo że byliśmy sami, nie
chciałem, by wiedział co czuję. Tak to już było. On ukrywał wszystko przede
mną, a ja przed nim.
- Joya-no kane ma dawać nową nadzieję i oczyszczać z grzechów –
powiedział jakby sam do siebie.
- Już dawno przestałem wierzyć w jakiekolwiek oczyszczenie – odparłem,
uśmiechając się lekko.
Mimo że według wszelkich praw rządzących światem, po śmierci nie było
już dla mnie żadnej nadziei, ja nadal w głębi siebie wierzyłem, że kiedyś
trafię do jakiegoś innego świata. Lepszego. Takiego, w którym nikt nie zabroni
mi być tym, kim chcę i robić to, co chcę.
Do miejsca, w którym będę mógł być nareszcie szczęśliwy.
- Pewnie zwykłeś spędzać ten wieczór inaczej, jednak… - wyciągnąłem
dłoń w kierunku Sasoriego; uścisnął ją delikatnie, jakby bojąc się tego, co
robi – Wszystkiego najlepszego.
Przez chwilę milczał, wpatrując się we mnie jakbym był duchem.
- Wszystkiego najlepszego – odpowiedział i mocniej uścisnął moją dłoń.
Uśmiechnąłem się dokładnie w momencie, gdy wybił ostatni dzwon.
Tym razem nie było fajerwerków.
A śnieg dalej padał…