6 lipca 2012

Rozdział czwarty

Niebo mieniło się tysiącem barw. Począwszy od lekkiego pomarańczu na wschodzie, na granacie wciąż ozdobionym gwiazdami zakończywszy. Pierwsze promienie słońca powoli wychylały się zza horyzontu.
Brzask.
Dla zwykłych ludzi ta pora dnia oznaczała początek, życie, szansę… W końcu nastawał nowy dzień i znaczna większość istnień dostawała w prezencie od świata kolejne kilka godzin życia, które mogły w dowolny sposób wykorzystać. Dla mnie jednak pora ta zwiastowała jedynie nadchodzący koniec. Nie bez powodu przecież zobowiązany byłem do noszenia czarnego płaszcza w czerwone chmury obrysowane białą linią.
Brzask.
Akatsuki.
Śmierć…
Popatrzyłem na Yume. Szła po piaskach pustyni lekko i zwinnie. Wyglądało to tak, jakby unosiła się nad ziemią, dzika i wolna.
Niezobowiązana.
Rzeczywistość jednak była zupełnie inna. Doskonale wiedziałem, że łączyła ją z Mistrzem Sasorim wyjątkowa silna więź. Nie miałem pojęcia na czym ona polegała, ale widoczna była gołym okiem. Sposób w jaki się do niego zwracała, w jaki do niego mówiła, jak się zachowywała… Zupełnie jakby on był jej stwórcą.
Bogiem.
Co takiego musiał dla niej zrobić, by zasłużyć sobie na taki bezwarunkowy szacunek? Nie miałem wątpliwości, że gdyby zagrożone było jego życie, dziewczyna bez zastanowienia poświęciłaby się dla niego.
Z oddania? Z miłości? Z uzależnienia?

Pustynia ciągnęła się po sam horyzont. We trójkę kierowaliśmy się na wschód. Dotarcie do siedziby nie powinno zając nam więcej niż dzień. Wszystko zależało od tego, w jakim stopniu uda nam się utrzymać obecne tempo. Mistrz Sasori, podróżujący obecnie w swoim Hiruko, nie musiał przecież wcale odpoczywać, a ja w razie potrzeby mogłem przelecieć pewien dystans na jednym z moich dzieł. Ruda nie wyglądała na osobę, która potrzebuje postoju co godzinę. Nie sprawiała też wrażenia takiej, która mogłaby chodzić bez przerwy przez cały dzień. Była po prostu zwyczajna.
Nijaka.
Wyglądała inaczej, niż gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Bardziej jak shinobi, a nie zwyczajny cywil. Włosy związane miała niedbale w warkocz, a głowę i połowę twarzy owiniętą szkarłatną chustą. W tym momencie przypominała mi trochę Kakuzu. Z tą różnicą, że jej oczy znowu były kompletnie białe. Stanowiły one praktycznie jedyny odsłonięty fragment ciała, poza udami. Długie, czarne rękawiczki połączone były z bluzką z wysokim, przylegającym kołnierzem. Krótkie spodenki wyposażono w liczne paski z przymocowanymi kaburami, z pewnością nie na kunai. Czarne buty odsłaniające palce sięgały jej ponad kolana. Wypadałoby wspomnieć, że cały kostium idealnie przylegał do jej ciała wyraźnie podkreślając jej walory. Może i nie była jakoś nadzwyczajnie piękna, ale miała naprawdę ładne wcięcie w talii. Aż przez moment pożałowałem, że tamtej nocy musiała mnie okraść i zwiać.
- Podobno jesteś tylko geninem. Skąd więc u ciebie elementy wyposażenia ANBU? – zapytałem wskazując nieznacznie na ochraniacze typowe dla Konoszańskich oininów, które nosiła na przedramionach.
Westchnęła ledwo słyszalnie.
- Nigdy nie podjęłam próby zdania na wyższy poziom, ze względu na małe komplikacje, jakie pojawiły się w moim życiu – w jej głosie czuć było coś na wzór głęboko skrywanego bólu – A ochraniacze zabrałam tym, którym już nigdy więcej nie będą potrzebne…
Skrzywiłem się lekko. Okradanie trupów nigdy nie było czymś, z czym chciałyby mieć kontakt moje artystyczne ręce.
Uniosłem nieco sakkat, by po raz kolejny spojrzeć na niebo. Dzień zapowiadał się naprawdę upalnie, a nas czekała jeszcze długa droga.

Nagły gwizd przelatującego kunai skutecznie postawił naszą trójkę do pozycji bojowych. Wszystkie nasze zmysły wyostrzyły się w jednej, tej samej sekundzie. Półmrok, który panował na pustyni wcale nie ułatwiał sprawy. Ciężko było zobaczyć cokolwiek, co znajdowało się dalej niż metr od nas.
Staliśmy w kompletnej ciszy, gotowi w każdym momencie na kontratak. Nic się jednak nie działo.
Cisza.
Kątem oka zobaczyłem, że Yume powoli sięga ręką do kabury z kataną.
- Yume – szept Mistrza Sasoriego wydał mi się w tym momencie jak krzyk tuż przy moim uchu.
Nie powiedział nic więcej, ale dziewczyna najwidoczniej zrozumiała co miał na myśli, bo przytaknęła. Cały czas nie spuszczała wzroku z ogromnej wydmy tuż przed nami. Pomimo ciemności, udało mi się zauważyć, że jej oczy na powrót stały się czarne.
Chyba będę musiał po prostu wymusić na niej wyjaśnienia.
Błyskawicznie odskoczyłem na bok, zanim kilka kunai wbiło mi się w ramię. Popatrzyłem w kierunku, z którego nadleciały i przy pomocy mojego urządzenia namierzającego, dostrzegłem dwóch shinobi. Byli dość daleko.
Doskonale.
Uśmiechnąłem się i wsunąłem dłonie do toreb przyczepionych do paska. Usta na moich dłoniach od razu zabrały się do przeżywania schowanej tam gliny. Dokładnie w momencie, gdy Mistrz Sasori obronił się ogonem Hiruko przed kolejnym atakiem z powietrza, wypluły ją. Wykorzystując swoje, nie powiem, niezwykłe zdolności manualne, błyskawicznie ulepiłem białego ptaka z dwoma parami skrzydeł i długim ogonem wyposażonym w kilka większych bomb na końcu. Rzuciłem figurkę na zimny piach i złożyłem pieczęć. Moje dzieło spowiła gęsta, biała mgła, która dała całej naszej trójce trochę czasu. Yume wykorzystała go i dobyła obu swoich katan. Przyłożyła do siebie obie końcówki czemu towarzyszyło charakterystyczne „klik”. Ku mojemu zdziwieniu, gdy je odsunęła, oba miecze połączone ze sobą były grubym łańcuchem. Jej broń przypominała teraz coś w guście ogromnego nunchaku z obu stron zakończonego ostrzami. 
Ciekawe.
Gdy dym opadł, a moje dzieło mające teraz rozmiary sporego budynku rozpostarło swoje gotowe do lotu skrzydła, spadł na nas istny deszcz różnorakiej broni miotanej. Wskoczyłem na gliniane zwierzę i natychmiast wzniosłem się w powietrze. Mistrz Sasori nie ruszył się nawet o milimetr, tylko odparowywał każdy atak skierowany w jego stronę.
Gbur. To, że jego jedynym słabym punktem był ten kawał mięsa na klacie, nie znaczyło przecież, że może robić z siebie nie wiadomo kogo.
Yume kucała nisko w piasku cały czas szybko obracając w ręku swoją bronią, stwarzając sobie tym samym tarczę.
Gdy byłem już na tyle wysoko, że wiedziałem, iż ich powietrzne ataki nie mogą mnie dosięgnąć, zająłem się mieszaniem gliny z chakrą. Niewielkie bomby mogły się bardzo przydać, zwłaszcza, że nie powinniśmy zwracać na siebie zbytniej uwagi. Te umieszczone na ogonie mojego dzieła, postanowiłem zachować na, tak zwaną, czarną godzinę.
O ile takowa w ogóle nastąpi.
Pięciu dobrze uzbrojonych shinobi wyskoczyło nagle zza wydmy. Musieli być z Suny, skoro udało im się tak dobrze zamaskować na tak niekorzystnym do tego terenie.
Z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej.
Palcami uformowałem z gliny kilka małych stworzonek. Wyrzuciłem je możliwie we wszystkie kierunki, a gdy były wystarczająco daleko, zdetonowałem je. Spadały na ziemię powoli, płonąc jasnym ogniem, który rozświetlał nieco pustynię. Niestety nie miałem czasu na zachwycanie się ich naturalnym pięknem. Przez ten krótki moment udało mi się dostrzec, jak dają sobie radę moi kompani. Mistrz Sasori nie zawracał sobie głowy drobnostkami, co wywnioskowałem po ilości krwi rozlanej przy nim na piachu. Nie pozwalał przeciwnikom się do siebie zbliżyć; od razu zabijał ich swoim stalowym ogonem. Yume natomiast swojej broni używała prawdopodobnie jedynie do obrony. Shinobi, z którymi przyszło jej walczyć leżeli na ziemi nieprzytomni, ale z pewnością nie martwi.
Zniżyłem lot i wypuściłem kilka miniaturowych bomb. Leciały z głośnym, praktycznie ogłuszającym świstem przecinając niebo jasnym płomieniem, by ostatecznie skończyć swój pokaz na kryjówce dwóch ninja z Suny.
Niestety regularne i dość szybkie ruchy skrzydeł mojego dzieła, wzburzyły piach uniemożliwiając widzenie zarówno Lalkarzowi i Yume, jak i naszym wrogom.
- Deidara! – krzyknął nagle swoim niskim głosem, Sasori.
Zeskoczyłem z ptaka jednocześnie przywołując go do pierwotnej, miniaturowej formy. Stanąłem miękko na piasku i wypuściłem z dłoni kilka tysięcy ledwo widocznych gołym okiem, pajączków. Rozpierzchły się po okolicy zakopując głęboko w piaskach pustyni, cały czas zmierzając ku wrogim shinobi.
- Dwóch od lewej – powiedziała nagle ruda, ani to do Mistrza, ani do mnie.
Już po chwili usłyszałem jęk agonii pary ninja, którym to Sasori prawdopodobnie poderżnął gardła. Było już kompletnie ciemno, a noc najwidoczniej miała być pochmurna, więc nie dane mi było zobaczyć szczegółów.
Ej, zaraz…
Skąd ona w takim razie…?
Odparowałem atak jakiegoś wysokiego shinobi szybkim ruchem wykręcając mu rękę i wbijając jego własną katanę między żebra. Usta na moich dłoniach wypluły kilka gotowych już do lotu stworzonek przypominających ćmy, a ja wyrzuciłem je do góry najdalej jak mogłem. Nagle poczułem mocne kopnięcie w kręgosłup. Zachwiałem się, ale sprawnie to wykorzystałem i obróciłem przodem do niego rzucając małego pająka. Złożyłem dłonie w pieczęć i w tym samym momencie ćmy będące na wysokości co najmniej kilkudziesięciu metrów wybuchły oświetlając nam teren do walki, tak samo jak ich poprzednicy. Jednocześnie pająk rzucony bezpośrednio do ataku, eksplodował, raniąc zaledwie nogę shinobi. Kilka sekund ogólnie panującego światła zostało wykorzystane zarówno przez Yume, która silnym kopnięciem w splot słoneczny pozbawiła przeciwnika chwilowej możliwości ruchu, ale też i przez shinobi, który w tym samym momencie wbił jej katanę w bok. Inni natychmiast zabrali się za próbę zniszczenia Hiruko. Ruda zebrała na palce trochę krwi wypływającej obficie z jej rany. Najwidoczniej nie został uszkodzony żaden z punktów witalnych, ponieważ nie zdawała się być umierająca.
Błyskawicznie obróciła się za siebie i najzwyczajniej w świecie, gołą ręką przebiła na wylot klatkę piersiową mężczyzny, który chwilę wcześniej ją zranił. Jej dłoń, która obecnie wychodziła z pleców shinobi, kurczowo zaciskała palce na już nie bijącym sercu. Z otwartych ust martwego wypłynęła krew brudząc nie tylko ramię Yume, ale też i piach pod sobą. Ciało opadło bezwładnie i zawisło na wciąż przebijającej je na wylot ręce.
To przecież niemożliwe…
Bomby, które miały służyć za tymczasowe oświetlenie spadły na ziemię, przez co znowu zapadł całkowity zmrok. Wyciągnąłem kunai i kierując się instynktem blokowałem ataki rannego już ninja z Suny. Na całe szczęście jemu również przeszkadzały obecne warunki, co wywnioskowałem po tym, że jego ataki były kompletnie nie precyzyjne. Udało mu się zaledwie drasnąć mnie w policzek.
- Jeden z prawej, od dołu – nieco cichszy i jakby drżący głos rudej zdawał się być kierowany do mnie. Sekundę później został stłumiony przez brzdęk metalu uderzającego o metal.
A więc dalej walczyła…
W przypływie desperacji postanowiłem zaufać temu, co mówiła i z całej siły kopnąłem miejsce, gdzie rzekomo powinien być wskazany przez nią shinobi.
O dziwo, trafiłem w kogoś. Prawdopodobnie w twarz, sądząc po dźwięku.
Więc ona naprawdę…
Ten ze zranioną nogą, zupełnie niespodziewanie złapał mnie za nadgarstek boleśnie wykręcając go do tyłu. Automatycznie pochyliłem się chcąc oszczędzić sobie bólu.
- Co to za odmieniec?! – usłyszałem zza moich pleców nieznany mi głos, gdy tylko jeden z oponentów złapał między dwa palce język z mojej lewej dłoni i mocno pociągnął go do siebie. Zabolało.
Potem usłyszałem jeszcze szyderczy śmiech tego, którego kopnąłem w twarz.
W ciągu ułamka sekundy wszystkie głęboko skrywane wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Byłem wściekły.
Byłem potwornie wściekły…
Był…

…piękny, słoneczny dzień. Ulice Iwagakure były praktycznie opustoszałe. Nic dziwnego, o tej porze roku i dnia, temperatura powietrza była niemal nie do wytrzymania. Biegłem ulicą wyłożoną kamiennymi płytami, ile tylko sił w nogach. Zajęcia zaczęły się już dobre dwadzieścia minut temu, a mnie czekał bardzo ważny egzamin. W końcu nie codziennie zostaje się chuuninem… Miałem tylko nadzieję, że może coś się przedłuży i zdążę na swoją kolej. Czego, jak czego, ale spóźnialstwa się u nas – przyszłych obrońców wioski – nie tolerowało.
Minąłem starszą kobietę o mało się z nią nie zderzając, gdy wychodziła zza rogu jakiegoś sklepu. Biegnąc, usiłowałem związać moje sięgające ramion blond włosy w wysokiego kucyka. Skoro już miałem być spóźniony, to mogłem chociaż wykazać się tym, że od razu byłem zwarty i gotowy do pracy. Zostały mi jeszcze tylko dwie przecznice…
Jeszcze jedna…
Z głośnym łomotem upadłem na twardą ziemię cudem nie odgryzając sobie języka. Moje ręce przecież wciąż borykały się z włosami i nie zdążyłem osłonić twarzy przed upadkiem.
- I ty, cioto, chcesz być chuuninem? – doskonale znałem ten głos. Szyderczy, przepełniony jadem i nienawiścią.
Błyskawicznie podniosłem się z ziemi i stanąłem twarzą w twarz (o ile można tak powiedzieć) z wyższym ode mnie o głowę brunetem. Jego wysunięta zza rogu budynku noga, wyraźnie świadczyła o tym, że miał swój wkład w moim małym wypadku. Pełen pogardy uśmieszek zdobiący jego usta już na zawsze miał wywrzeć piętno na mojej psychice…
- Ja, w przeciwieństwie do ciebie, mam szansę nim zostać – powiedziałem i zamierzałem po prostu odejść, ale nagle po obu moich bokach pojawili się jego dobrzy znajomi.
Czy się go bałem? Prawdę mówiąc – cholernie. Dzielnie jednak, udawało mi się to ukryć. W końcu to ja byłem Deidara i w przyszłości miałem zostać Tsuchikage!
Dwójka niedoszłych chuuninów złapała mnie mocno za ramiona i usiłowała wciągnąć do bocznej ulicy, w której stał obecnie mój największy wróg, znany wszystkim jako Yu. Natychmiast opanowałem swój wewnętrzny strach i z całej siły uderzyłem łokciem brzuch  tego, który znajdował się po mojej prawej stronie, tym samym oswobadzając rękę i mocnym ciosem łamiąc nos drugiemu z nich. Wszystko byłoby dobrze, miałem szansę uciec, ale nagle ktoś złapał mnie za włosy i mocno szarpnął do tyłu. Upadłem, tłumiąc w sobie jęknięcie.
Yu zaśmiał się obleśnie. O tak, on bardziej niż ktokolwiek inny lubował się w zadawaniu mi bólu.
Postanowiłem nie dać mu tej satysfakcji, nie okazać słabości, nie okazać strachu, nie okazać bólu…
Kolejnym mocnym szarpnięciem za włosy zostałem przewrócony na brzuch. Tuż przed twarzą zobaczyłem obute w sandały nogi bruneta. Dwójka jego przyjaciół trzymała moje ręce skrzyżowane za plecami uniemożliwiając najmniejszy ruch. Zacisnąłem powieki przypuszczając co się zaraz stanie. Mocne kopnięcie w skroń spowodowało paskudny ból w całej czaszce, zupełnie jakby ktoś chciał mi ją rozsadzić od środka. Yu złapał mnie za poły koszuli i razem z resztą, wciągnął do zaułka. Nie protestowałem.
Niech wie, że nie jest w stanie mnie zniszczyć.
Puścili mnie i dali chwile na podniesienie się. Bez pośpiechu wstałem i z hardą miną popatrzyłem w oczy brunetowi. Wyglądał na rozbawionego.
- Taki twardy jesteś, co? – prychnął z pogardą – To raczej nie spotykana cecha u takich pedałów, jak ty, nie sądzisz?
- Przynajmniej nie zasłaniam się swoją bandą – odparłem wskazując nieznacznie na dwójkę zagradzającą mi ewentualną drogę ucieczki. O dziwo, jeden z nich był dziewczyną.
Zaśmiał się i jednym szybkim ruchem znowu złapał mnie za włosy i z całej siły uderzył kilkukrotnie moją głową o kamienną ścianę. Mimowolnie zapiszczałem z bólu. Brunet odchylił moją głowę do tyłu i wpatrywał się w krew spływającą z rozciętego czoła do oczu.
- Zdawało mi się, czy słyszałem w twoim głosie brak szacunku? – warknął.
Ignorując przeraźliwy ból zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz głowy, odpowiedziałem.
- Pierdol się…
Zacisnął zęby. Uderzył mnie w brzuch, przez co zgiąłem się w pół. Wykorzystał to i mocno szarpnął moją ręką wykręcając ją boleśnie do tyłu. Pchnął mnie na ziemię i sam usiadł na moich plecach wciąż nie wypuszczając ręki z żelaznego uścisku.
Siłą wcisnął dwa palce do moich ust na dłoni i mocno szarpnął językiem wyciągając go na zewnątrz. Usłyszałem jak wyciągnął coś z kabury.
Moje oczy rozszerzyły się gwałtownie. On chyba nie zamierzał…?
- Zobaczymy co się stanie, jak pozbawię cię tego czegoś, odmieńcu – poczułem nieprzyjemny chłód stali na języku trzymanym przez bruneta.
Spanikowałem.
Zacząłem się szarpać i wyrywać, próbując oswobodzić chociaż drugą rękę, która teraz była kurczowo przyciśnięta do tułowia przez silne udo Yu.
- Zostaw! – wrzasnąłem – Odpierdol się ode mnie, sukinsynie jebany! Co ja ci, kurwa, zrobiłem?!
Ledwo powstrzymywałem cisnące się do oczu łzy. Skoro już cały mój plan legł w gruzach, postanowiłem przynajmniej się nie rozkleić. Nie przy nim. Usłyszałem chichot dziewczyny. Dalej stała oparta o ścianę, uniemożliwiając mi ewentualną ucieczkę.
Krzyknąłem, gdy zaczął powoli rozcinać kunai delikatną skórę języka. Cudem udało mi się wziąć głęboki wdech i wrzasnąć na całe gardło.
- Spierdalaj!!!
Nagle brunet wstał jednocześnie podnosząc mnie z ziemi za nadgarstek. Nigdy w życiu nie sądziłem, że ból może być aż tak paskudny. Okropny, tępy, pulsujący…
Złapał mnie mocno za podbródek i zmusił bym na niego popatrzył.
- Jak ty się do mnie odzywasz, śmieciu? – spytał bardzo spokojnym głosem, co w jego wypadku nie wróżyło niczego dobrego.
Zanim zdążyłem zareagować, schylił się i z całej siły kopnął mnie kolanem w krocze. Ból wręcz eksplodował w całym moim ciele. Przeszywał mnie na wylot. Zrobiło mi się biało przed oczami. Skuliłem się i po raz kolejny tego cholernego dnia, upadłem na ziemię. Nie mogłem oddychać, nie mogłem się ruszać, nie mogłem kompletnie nic zrobić… Jęczałem, wiłem się, czołgałem… Nic nie widziałem, nic nie słyszałem… A on ciągle mnie kopał. Wszędzie.
Bolało mnie wszystko, począwszy od nadciętego i wciąż krwawiącego języka, skończywszy na zranionej dumie i honorze doszczętnie zmieszanym z błotem... Jak nigdy wcześniej, zapragnąłem umrzeć. Nie miałem już odwagi spojrzeć w oczy moim rodzicom, mojemu sensei, moim znajomym.
Splunął na mnie. Po raz kolejny nazwał śmieciem.
Nie powstrzymywałem już płaczu.
Jednak mu się udało. Złamał mnie. Zniszczył mnie doszczętnie, po tylu latach tortur, czasem niewinnych, a czasem wyjątkowo bolesnych.
Wtedy coś we mnie pękło. Wszystkie moje dotychczasowe marzenia i ambicje po prostu zniknęły. Nie chciałem już zostać Tsuchikage, nie chciałem już zaimponować ojcu, nie chciałem udowodnić innym, że jestem naprawdę dobry, nie chciałem już nic więcej…
Pragnąłem tylko zemsty. Nie ważne za jaką cenę…
Poprzysiągłem sobie, że mnie popamięta. Wszyscy mnie popamiętają. I nadejdzie dzień, w którym słowa „Deidara z Iwagakure” będą wzbudzały strach i respekt.
Przede wszystkim strach…



- Katsu! – wrzasnąłem na całe gardło.
Horda pajączków, do tej pory ukryta głęboko pod piaskiem, eksplodowała. Najpierw cały teren, na którym staliśmy, został oświetlony bladożółtym światłem spod ziemi, zupełnie jakbyśmy stali na zakopanej ogromnej lampie. W następnej sekundzie na całej pustyni rozległ się ogromny huk. Ostatnie co poczułem zanim płomienie dotarły do mojego ciała, to coś dużego i zimnego, co przyciągnęło mnie do siebie wbrew mojej woli.
Metalowy ogon Hiruko wirował bardzo szybko wokoło naszej trójki, ochraniając nas przed morderczym działaniem fali uderzeniowej. Najwidoczniej Mistrz Sasori zdążył się usunąć z niebezpiecznego gruntu, zanim ten wybuchł. Wszystko ucichło dopiero po dłuższej chwili; siła detonacji musiała być ogromna. Żałowałem, że nie dane mi było tego zobaczyć.
Rozgrzany do czerwoności ogon Hiruko schował się częściowo do wnętrza marionetki ukazując nam pole bitwy w całej okazałości. Po shinobi nie było śladu.
Tak samo jak i po walce.
Yume trzymała się kurczowo za obficie krwawiącą ranę na boku, ale nic nie mówiła. Cała jej lewa ręka, począwszy od palców po ramię umazana była krwią. Nie byłem w stanie dostrzec koloru jej oczu. Prawdę mówiąc teraz mało mnie to obchodziło.
Silniejszy podmuch wiatru rozwiał moje długie włosy jednocześnie wplątując w nie drobinki piasku. Wpatrywałem się w miejsce, gdzie jeszcze niedawno była ogromna wydma, teraz rozwiana przez siłę wybuchu i wiatr, na wszystkie strony świata.
- Deidara… - gruby, nieprzyjemny dla ucha głos mojego partnera spowodował lekki dreszcz na moich plecach – Nawet nie mam ochoty tłumaczyć ci jak to, co właśnie zrobiłeś, było idiotyczne. Mogłeś nas wszystkich zabić, szczeniaku!
Uśmiechnąłem się delikatnie.
Zignorowałem go. Tak po prostu.
Teraz liczyło się tylko to, że ich zabiłem. Pozbawiłem życia tych, którzy ośmielili się wyciągać moje najgorsze wspomnienia na światło dzienne.
Na rozpoczynające się dopiero światło dzienne.
Nadchodzi Brzask…