Niebo mieniło się tysiącem barw. Począwszy od lekkiego
pomarańczu na wschodzie, na granacie wciąż ozdobionym gwiazdami zakończywszy.
Pierwsze promienie słońca powoli wychylały się zza horyzontu.
Brzask.
Dla zwykłych ludzi ta pora dnia oznaczała początek, życie,
szansę… W końcu nastawał nowy dzień i znaczna większość istnień dostawała w
prezencie od świata kolejne kilka godzin życia, które mogły w dowolny sposób
wykorzystać. Dla mnie jednak pora ta zwiastowała jedynie nadchodzący koniec.
Nie bez powodu przecież zobowiązany byłem do noszenia czarnego płaszcza w
czerwone chmury obrysowane białą linią.
Brzask.
Akatsuki.
Śmierć…
Popatrzyłem na Yume. Szła po piaskach pustyni lekko i
zwinnie. Wyglądało to tak, jakby unosiła się nad ziemią, dzika i wolna.
Niezobowiązana.
Rzeczywistość jednak była zupełnie inna. Doskonale
wiedziałem, że łączyła ją z Mistrzem Sasorim wyjątkowa silna więź. Nie miałem
pojęcia na czym ona polegała, ale widoczna była gołym okiem. Sposób w jaki się
do niego zwracała, w jaki do niego mówiła, jak się zachowywała… Zupełnie jakby
on był jej stwórcą.
Bogiem.
Co takiego musiał dla niej zrobić, by zasłużyć sobie na taki
bezwarunkowy szacunek? Nie miałem wątpliwości, że gdyby zagrożone było jego
życie, dziewczyna bez zastanowienia poświęciłaby się dla niego.
Z oddania? Z miłości? Z uzależnienia?
Pustynia ciągnęła się po sam horyzont. We trójkę kierowaliśmy
się na wschód. Dotarcie do siedziby nie powinno zając nam więcej niż dzień.
Wszystko zależało od tego, w jakim stopniu uda nam się utrzymać obecne tempo.
Mistrz Sasori, podróżujący obecnie w swoim Hiruko, nie musiał przecież wcale
odpoczywać, a ja w razie potrzeby mogłem przelecieć pewien dystans na jednym z
moich dzieł. Ruda nie wyglądała na osobę, która potrzebuje postoju co godzinę.
Nie sprawiała też wrażenia takiej, która mogłaby chodzić bez przerwy przez cały
dzień. Była po prostu zwyczajna.
Nijaka.
Wyglądała inaczej, niż gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy.
Bardziej jak shinobi, a nie zwyczajny cywil. Włosy związane miała niedbale w
warkocz, a głowę i połowę twarzy owiniętą szkarłatną chustą. W tym momencie
przypominała mi trochę Kakuzu. Z tą różnicą, że jej oczy znowu były kompletnie
białe. Stanowiły one praktycznie jedyny odsłonięty fragment ciała, poza udami.
Długie, czarne rękawiczki połączone były z bluzką z wysokim, przylegającym
kołnierzem. Krótkie spodenki wyposażono w liczne paski z przymocowanymi kaburami,
z pewnością nie na kunai. Czarne buty odsłaniające palce sięgały jej ponad
kolana. Wypadałoby wspomnieć, że cały kostium idealnie przylegał do jej ciała
wyraźnie podkreślając jej walory. Może i nie była jakoś nadzwyczajnie piękna,
ale miała naprawdę ładne wcięcie w talii. Aż przez moment pożałowałem, że
tamtej nocy musiała mnie okraść i zwiać.
- Podobno jesteś tylko geninem. Skąd więc u ciebie elementy
wyposażenia ANBU? – zapytałem wskazując nieznacznie na ochraniacze typowe dla
Konoszańskich oininów, które nosiła na przedramionach.
Westchnęła ledwo słyszalnie.
- Nigdy nie podjęłam próby zdania na wyższy poziom, ze
względu na małe komplikacje, jakie pojawiły się w moim życiu – w jej głosie
czuć było coś na wzór głęboko skrywanego bólu – A ochraniacze zabrałam tym,
którym już nigdy więcej nie będą potrzebne…
Skrzywiłem się lekko. Okradanie trupów nigdy nie było czymś,
z czym chciałyby mieć kontakt moje artystyczne ręce.
Uniosłem nieco sakkat, by po raz kolejny spojrzeć na niebo. Dzień
zapowiadał się naprawdę upalnie, a nas czekała jeszcze długa droga.
Nagły gwizd przelatującego kunai skutecznie postawił naszą
trójkę do pozycji bojowych. Wszystkie nasze zmysły wyostrzyły się w jednej, tej
samej sekundzie. Półmrok, który panował na pustyni wcale nie ułatwiał sprawy. Ciężko
było zobaczyć cokolwiek, co znajdowało się dalej niż metr od nas.
Staliśmy w kompletnej ciszy, gotowi w każdym momencie na
kontratak. Nic się jednak nie działo.
Cisza.
Kątem oka zobaczyłem, że Yume powoli sięga ręką do kabury z
kataną.
- Yume – szept Mistrza Sasoriego wydał mi się w tym momencie
jak krzyk tuż przy moim uchu.
Nie powiedział nic więcej, ale dziewczyna najwidoczniej
zrozumiała co miał na myśli, bo przytaknęła. Cały czas nie spuszczała wzroku z
ogromnej wydmy tuż przed nami. Pomimo ciemności, udało mi się zauważyć, że jej
oczy na powrót stały się czarne.
Chyba będę musiał po prostu wymusić na niej wyjaśnienia.
Błyskawicznie odskoczyłem na bok, zanim kilka kunai wbiło mi
się w ramię. Popatrzyłem w kierunku, z którego nadleciały i przy pomocy mojego
urządzenia namierzającego, dostrzegłem dwóch shinobi. Byli dość daleko.
Doskonale.
Uśmiechnąłem się i wsunąłem dłonie do toreb przyczepionych
do paska. Usta na moich dłoniach od razu zabrały się do przeżywania schowanej
tam gliny. Dokładnie w momencie, gdy Mistrz Sasori obronił się ogonem Hiruko
przed kolejnym atakiem z powietrza, wypluły ją. Wykorzystując swoje, nie
powiem, niezwykłe zdolności manualne, błyskawicznie ulepiłem białego ptaka z
dwoma parami skrzydeł i długim ogonem wyposażonym w kilka większych bomb na
końcu. Rzuciłem figurkę na zimny piach i złożyłem pieczęć. Moje dzieło spowiła
gęsta, biała mgła, która dała całej naszej trójce trochę czasu. Yume
wykorzystała go i dobyła obu swoich katan. Przyłożyła do siebie obie końcówki
czemu towarzyszyło charakterystyczne „klik”. Ku mojemu zdziwieniu, gdy je odsunęła,
oba miecze połączone ze sobą były grubym łańcuchem. Jej broń przypominała teraz
coś w guście ogromnego nunchaku z obu stron zakończonego ostrzami.
Ciekawe.
Gdy dym opadł, a moje dzieło mające teraz rozmiary sporego
budynku rozpostarło swoje gotowe do lotu skrzydła, spadł na nas istny deszcz różnorakiej
broni miotanej. Wskoczyłem na gliniane zwierzę i natychmiast wzniosłem się w
powietrze. Mistrz Sasori nie ruszył się nawet o milimetr, tylko odparowywał
każdy atak skierowany w jego stronę.
Gbur. To, że jego jedynym słabym punktem był ten kawał mięsa
na klacie, nie znaczyło przecież, że może robić z siebie nie wiadomo kogo.
Yume kucała nisko w piasku cały czas szybko obracając w ręku
swoją bronią, stwarzając sobie tym samym tarczę.
Gdy byłem już na tyle wysoko, że wiedziałem, iż ich
powietrzne ataki nie mogą mnie dosięgnąć, zająłem się mieszaniem gliny z
chakrą. Niewielkie bomby mogły się bardzo przydać, zwłaszcza, że nie powinniśmy
zwracać na siebie zbytniej uwagi. Te umieszczone na ogonie mojego dzieła,
postanowiłem zachować na, tak zwaną, czarną godzinę.
O ile takowa w ogóle nastąpi.
Pięciu dobrze uzbrojonych shinobi wyskoczyło nagle zza
wydmy. Musieli być z Suny, skoro udało im się tak dobrze zamaskować na tak
niekorzystnym do tego terenie.
Z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej.
Palcami uformowałem z gliny kilka małych stworzonek.
Wyrzuciłem je możliwie we wszystkie kierunki, a gdy były wystarczająco daleko,
zdetonowałem je. Spadały na ziemię powoli, płonąc jasnym ogniem, który
rozświetlał nieco pustynię. Niestety nie miałem czasu na zachwycanie się ich
naturalnym pięknem. Przez ten krótki moment udało mi się dostrzec, jak dają
sobie radę moi kompani. Mistrz Sasori nie zawracał sobie głowy drobnostkami, co
wywnioskowałem po ilości krwi rozlanej przy nim na piachu. Nie pozwalał
przeciwnikom się do siebie zbliżyć; od razu zabijał ich swoim stalowym ogonem. Yume
natomiast swojej broni używała prawdopodobnie jedynie do obrony. Shinobi, z
którymi przyszło jej walczyć leżeli na ziemi nieprzytomni, ale z pewnością nie
martwi.
Zniżyłem lot i wypuściłem kilka miniaturowych bomb. Leciały
z głośnym, praktycznie ogłuszającym świstem przecinając niebo jasnym
płomieniem, by ostatecznie skończyć swój pokaz na kryjówce dwóch ninja z Suny.
Niestety regularne i dość szybkie ruchy skrzydeł mojego
dzieła, wzburzyły piach uniemożliwiając widzenie zarówno Lalkarzowi i Yume, jak
i naszym wrogom.
- Deidara! – krzyknął nagle swoim niskim głosem, Sasori.
Zeskoczyłem z ptaka jednocześnie przywołując go do
pierwotnej, miniaturowej formy. Stanąłem miękko na piasku i wypuściłem z dłoni
kilka tysięcy ledwo widocznych gołym okiem, pajączków. Rozpierzchły się po
okolicy zakopując głęboko w piaskach pustyni, cały czas zmierzając ku wrogim
shinobi.
- Dwóch od lewej – powiedziała nagle ruda, ani to do
Mistrza, ani do mnie.
Już po chwili usłyszałem jęk agonii pary ninja, którym to
Sasori prawdopodobnie poderżnął gardła. Było już kompletnie ciemno, a noc
najwidoczniej miała być pochmurna, więc nie dane mi było zobaczyć szczegółów.
Ej, zaraz…
Skąd ona w takim razie…?
Odparowałem atak jakiegoś wysokiego shinobi szybkim ruchem
wykręcając mu rękę i wbijając jego własną katanę między żebra. Usta na moich
dłoniach wypluły kilka gotowych już do lotu stworzonek przypominających ćmy, a
ja wyrzuciłem je do góry najdalej jak mogłem. Nagle poczułem mocne kopnięcie w
kręgosłup. Zachwiałem się, ale sprawnie to wykorzystałem i obróciłem przodem do
niego rzucając małego pająka. Złożyłem dłonie w pieczęć i w tym samym momencie
ćmy będące na wysokości co najmniej kilkudziesięciu metrów wybuchły oświetlając
nam teren do walki, tak samo jak ich poprzednicy. Jednocześnie pająk rzucony
bezpośrednio do ataku, eksplodował, raniąc zaledwie nogę shinobi. Kilka sekund
ogólnie panującego światła zostało wykorzystane zarówno przez Yume, która
silnym kopnięciem w splot słoneczny pozbawiła przeciwnika chwilowej możliwości
ruchu, ale też i przez shinobi, który w tym samym momencie wbił jej katanę w
bok. Inni natychmiast zabrali się za próbę zniszczenia Hiruko. Ruda zebrała na
palce trochę krwi wypływającej obficie z jej rany. Najwidoczniej nie został
uszkodzony żaden z punktów witalnych, ponieważ nie zdawała się być umierająca.
Błyskawicznie obróciła się za siebie i najzwyczajniej w
świecie, gołą ręką przebiła na wylot klatkę piersiową mężczyzny, który chwilę
wcześniej ją zranił. Jej dłoń, która obecnie wychodziła z pleców shinobi,
kurczowo zaciskała palce na już nie bijącym sercu. Z otwartych ust martwego
wypłynęła krew brudząc nie tylko ramię Yume, ale też i piach pod sobą. Ciało
opadło bezwładnie i zawisło na wciąż przebijającej je na wylot ręce.
To przecież niemożliwe…
Bomby, które miały służyć za tymczasowe oświetlenie spadły
na ziemię, przez co znowu zapadł całkowity zmrok. Wyciągnąłem kunai i kierując
się instynktem blokowałem ataki rannego już ninja z Suny. Na całe szczęście
jemu również przeszkadzały obecne warunki, co wywnioskowałem po tym, że jego
ataki były kompletnie nie precyzyjne. Udało mu się zaledwie drasnąć mnie w
policzek.
- Jeden z prawej, od dołu – nieco cichszy i jakby drżący
głos rudej zdawał się być kierowany do mnie. Sekundę później został stłumiony
przez brzdęk metalu uderzającego o metal.
A więc dalej walczyła…
W przypływie desperacji postanowiłem zaufać temu, co mówiła
i z całej siły kopnąłem miejsce, gdzie rzekomo powinien być wskazany przez nią
shinobi.
O dziwo, trafiłem w kogoś. Prawdopodobnie w twarz, sądząc po
dźwięku.
Więc ona naprawdę…
Ten ze zranioną nogą, zupełnie niespodziewanie złapał mnie
za nadgarstek boleśnie wykręcając go do tyłu. Automatycznie pochyliłem się chcąc
oszczędzić sobie bólu.
- Co to za odmieniec?! – usłyszałem zza moich pleców
nieznany mi głos, gdy tylko jeden z oponentów złapał między dwa palce język z
mojej lewej dłoni i mocno pociągnął go do siebie. Zabolało.
Potem usłyszałem jeszcze szyderczy śmiech tego, którego
kopnąłem w twarz.
W ciągu ułamka sekundy wszystkie głęboko skrywane
wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Byłem wściekły.
Byłem potwornie wściekły…
Był…
…piękny, słoneczny dzień. Ulice Iwagakure były praktycznie
opustoszałe. Nic dziwnego, o tej porze roku i dnia, temperatura powietrza była niemal
nie do wytrzymania. Biegłem ulicą wyłożoną kamiennymi płytami, ile tylko sił w
nogach. Zajęcia zaczęły się już dobre dwadzieścia minut temu, a mnie czekał
bardzo ważny egzamin. W końcu nie codziennie zostaje się chuuninem… Miałem
tylko nadzieję, że może coś się przedłuży i zdążę na swoją kolej. Czego, jak
czego, ale spóźnialstwa się u nas – przyszłych obrońców wioski – nie
tolerowało.
Minąłem starszą kobietę o mało się z nią nie zderzając, gdy
wychodziła zza rogu jakiegoś sklepu. Biegnąc, usiłowałem związać moje sięgające
ramion blond włosy w wysokiego kucyka. Skoro już miałem być spóźniony, to
mogłem chociaż wykazać się tym, że od razu byłem zwarty i gotowy do pracy. Zostały
mi jeszcze tylko dwie przecznice…
Jeszcze jedna…
Z głośnym łomotem upadłem na twardą ziemię cudem nie
odgryzając sobie języka. Moje ręce przecież wciąż borykały się z włosami i nie
zdążyłem osłonić twarzy przed upadkiem.
- I ty, cioto, chcesz być chuuninem? – doskonale znałem ten
głos. Szyderczy, przepełniony jadem i nienawiścią.
Błyskawicznie podniosłem się z ziemi i stanąłem twarzą w
twarz (o ile można tak powiedzieć) z wyższym ode mnie o głowę brunetem. Jego
wysunięta zza rogu budynku noga, wyraźnie świadczyła o tym, że miał swój wkład
w moim małym wypadku. Pełen pogardy uśmieszek zdobiący jego usta już na zawsze
miał wywrzeć piętno na mojej psychice…
- Ja, w przeciwieństwie do ciebie, mam szansę nim zostać –
powiedziałem i zamierzałem po prostu odejść, ale nagle po obu moich bokach
pojawili się jego dobrzy znajomi.
Czy się go bałem? Prawdę mówiąc – cholernie. Dzielnie
jednak, udawało mi się to ukryć. W końcu to ja byłem Deidara i w przyszłości
miałem zostać Tsuchikage!
Dwójka niedoszłych chuuninów złapała mnie mocno za ramiona i
usiłowała wciągnąć do bocznej ulicy, w której stał obecnie mój największy wróg,
znany wszystkim jako Yu. Natychmiast opanowałem swój wewnętrzny strach i z
całej siły uderzyłem łokciem brzuch tego,
który znajdował się po mojej prawej stronie, tym samym oswobadzając rękę i
mocnym ciosem łamiąc nos drugiemu z nich. Wszystko byłoby dobrze, miałem szansę
uciec, ale nagle ktoś złapał mnie za włosy i mocno szarpnął do tyłu. Upadłem,
tłumiąc w sobie jęknięcie.
Yu zaśmiał się obleśnie. O tak, on bardziej niż ktokolwiek
inny lubował się w zadawaniu mi bólu.
Postanowiłem nie dać mu tej satysfakcji, nie okazać
słabości, nie okazać strachu, nie okazać bólu…
Kolejnym mocnym szarpnięciem za włosy zostałem przewrócony
na brzuch. Tuż przed twarzą zobaczyłem obute w sandały nogi bruneta. Dwójka
jego przyjaciół trzymała moje ręce skrzyżowane za plecami uniemożliwiając
najmniejszy ruch. Zacisnąłem powieki przypuszczając co się zaraz stanie. Mocne
kopnięcie w skroń spowodowało paskudny ból w całej czaszce, zupełnie jakby ktoś
chciał mi ją rozsadzić od środka. Yu złapał mnie za poły koszuli i razem z
resztą, wciągnął do zaułka. Nie protestowałem.
Niech wie, że nie jest w stanie mnie zniszczyć.
Puścili mnie i dali chwile na podniesienie się. Bez
pośpiechu wstałem i z hardą miną popatrzyłem w oczy brunetowi. Wyglądał na
rozbawionego.
- Taki twardy jesteś, co? – prychnął z pogardą – To raczej
nie spotykana cecha u takich pedałów, jak ty, nie sądzisz?
- Przynajmniej nie zasłaniam się swoją bandą – odparłem
wskazując nieznacznie na dwójkę zagradzającą mi ewentualną drogę ucieczki. O
dziwo, jeden z nich był dziewczyną.
Zaśmiał się i jednym szybkim ruchem znowu złapał mnie za
włosy i z całej siły uderzył kilkukrotnie moją głową o kamienną ścianę. Mimowolnie
zapiszczałem z bólu. Brunet odchylił moją głowę do tyłu i wpatrywał się w krew
spływającą z rozciętego czoła do oczu.
- Zdawało mi się, czy słyszałem w twoim głosie brak
szacunku? – warknął.
Ignorując przeraźliwy ból zarówno wewnątrz, jak i na
zewnątrz głowy, odpowiedziałem.
- Pierdol się…
Zacisnął zęby. Uderzył mnie w brzuch, przez co zgiąłem się w
pół. Wykorzystał to i mocno szarpnął moją ręką wykręcając ją boleśnie do tyłu.
Pchnął mnie na ziemię i sam usiadł na moich plecach wciąż nie wypuszczając ręki
z żelaznego uścisku.
Siłą wcisnął dwa palce do moich ust na dłoni i mocno
szarpnął językiem wyciągając go na zewnątrz. Usłyszałem jak wyciągnął coś z
kabury.
Moje oczy rozszerzyły się gwałtownie. On chyba nie
zamierzał…?
- Zobaczymy co się stanie, jak pozbawię cię tego czegoś, odmieńcu
– poczułem nieprzyjemny chłód stali na języku trzymanym przez bruneta.
Spanikowałem.
Zacząłem się szarpać i wyrywać, próbując oswobodzić chociaż
drugą rękę, która teraz była kurczowo przyciśnięta do tułowia przez silne udo
Yu.
- Zostaw! – wrzasnąłem – Odpierdol się ode mnie, sukinsynie
jebany! Co ja ci, kurwa, zrobiłem?!
Ledwo powstrzymywałem cisnące się do oczu łzy. Skoro już
cały mój plan legł w gruzach, postanowiłem przynajmniej się nie rozkleić. Nie
przy nim. Usłyszałem chichot dziewczyny. Dalej stała oparta o ścianę,
uniemożliwiając mi ewentualną ucieczkę.
Krzyknąłem, gdy zaczął powoli rozcinać kunai delikatną skórę
języka. Cudem udało mi się wziąć głęboki wdech i wrzasnąć na całe gardło.
- Spierdalaj!!!
Nagle brunet wstał jednocześnie podnosząc mnie z ziemi za
nadgarstek. Nigdy w życiu nie sądziłem, że ból może być aż tak paskudny.
Okropny, tępy, pulsujący…
Złapał mnie mocno za podbródek i zmusił bym na niego
popatrzył.
- Jak ty się do mnie odzywasz, śmieciu? – spytał bardzo
spokojnym głosem, co w jego wypadku nie wróżyło niczego dobrego.
Zanim zdążyłem zareagować, schylił się i z całej siły kopnął
mnie kolanem w krocze. Ból wręcz eksplodował w całym moim ciele. Przeszywał
mnie na wylot. Zrobiło mi się biało przed oczami. Skuliłem się i po raz kolejny
tego cholernego dnia, upadłem na ziemię. Nie mogłem oddychać, nie mogłem się
ruszać, nie mogłem kompletnie nic zrobić… Jęczałem, wiłem się, czołgałem… Nic
nie widziałem, nic nie słyszałem… A on ciągle mnie kopał. Wszędzie.
Bolało mnie wszystko, począwszy od nadciętego i wciąż
krwawiącego języka, skończywszy na zranionej dumie i honorze doszczętnie
zmieszanym z błotem... Jak nigdy wcześniej, zapragnąłem umrzeć. Nie miałem już
odwagi spojrzeć w oczy moim rodzicom, mojemu sensei, moim znajomym.
Splunął na mnie. Po raz kolejny nazwał śmieciem.
Nie powstrzymywałem już płaczu.
Jednak mu się udało. Złamał mnie. Zniszczył mnie
doszczętnie, po tylu latach tortur, czasem niewinnych, a czasem wyjątkowo
bolesnych.
Wtedy coś we mnie pękło. Wszystkie moje dotychczasowe
marzenia i ambicje po prostu zniknęły. Nie chciałem już zostać Tsuchikage, nie
chciałem już zaimponować ojcu, nie chciałem udowodnić innym, że jestem naprawdę
dobry, nie chciałem już nic więcej…
Pragnąłem tylko zemsty. Nie ważne za jaką cenę…
Poprzysiągłem sobie, że mnie popamięta. Wszyscy mnie
popamiętają. I nadejdzie dzień, w którym słowa „Deidara z Iwagakure” będą
wzbudzały strach i respekt.
Przede wszystkim strach…
- Katsu! – wrzasnąłem na całe gardło.
Horda pajączków, do tej pory ukryta głęboko pod piaskiem,
eksplodowała. Najpierw cały teren, na którym staliśmy, został oświetlony
bladożółtym światłem spod ziemi, zupełnie jakbyśmy stali na zakopanej ogromnej
lampie. W następnej sekundzie na całej pustyni rozległ się ogromny huk. Ostatnie
co poczułem zanim płomienie dotarły do mojego ciała, to coś dużego i zimnego,
co przyciągnęło mnie do siebie wbrew mojej woli.
Metalowy ogon Hiruko wirował bardzo szybko wokoło naszej
trójki, ochraniając nas przed morderczym działaniem fali uderzeniowej.
Najwidoczniej Mistrz Sasori zdążył się usunąć z niebezpiecznego gruntu, zanim
ten wybuchł. Wszystko ucichło dopiero po dłuższej chwili; siła detonacji
musiała być ogromna. Żałowałem, że nie dane mi było tego zobaczyć.
Rozgrzany do czerwoności ogon Hiruko schował się częściowo
do wnętrza marionetki ukazując nam pole bitwy w całej okazałości. Po shinobi
nie było śladu.
Tak samo jak i po walce.
Yume trzymała się kurczowo za obficie krwawiącą ranę na
boku, ale nic nie mówiła. Cała jej lewa ręka, począwszy od palców po ramię
umazana była krwią. Nie byłem w stanie dostrzec koloru jej oczu. Prawdę mówiąc
teraz mało mnie to obchodziło.
Silniejszy podmuch wiatru rozwiał moje długie włosy
jednocześnie wplątując w nie drobinki piasku. Wpatrywałem się w miejsce, gdzie
jeszcze niedawno była ogromna wydma, teraz rozwiana przez siłę wybuchu i wiatr,
na wszystkie strony świata.
- Deidara… - gruby, nieprzyjemny dla ucha głos mojego
partnera spowodował lekki dreszcz na moich plecach – Nawet nie mam ochoty
tłumaczyć ci jak to, co właśnie zrobiłeś, było idiotyczne. Mogłeś nas
wszystkich zabić, szczeniaku!
Uśmiechnąłem się delikatnie.
Zignorowałem go. Tak po prostu.
Teraz liczyło się tylko to, że ich zabiłem. Pozbawiłem życia
tych, którzy ośmielili się wyciągać moje najgorsze wspomnienia na światło
dzienne.
Na rozpoczynające się dopiero światło dzienne.
Nadchodzi Brzask…