29 czerwca 2012

Rozdział jedenasty

Misja, którą otrzymaliśmy miała być dziecinnie prosta. Bo co niby może być trudnego w przeszukaniu jednej ze starych posiadłości należących w przeszłości do klanu Uchiha? Najbardziej ciekawiło mnie to, że nie był to pomysł Lidera, tylko Yume, która ponoć namówiła go na zorganizowanie całej tej eskapady. Z jakichś powodów również nie wybrała sobie za towarzysza nikogo innego jak mnie. Nie interesowało mnie jakich argumentów użyła na Painie, by przekonać go do swojego pomysłu, ale musiały być one całkiem mocne, skoro słysząc mój sprzeciw uciszył mnie w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Tak więc, jak zwykle zresztą, nie miałem nic do gadania w tej kwestii. Czasem nienawidzę tej roboty...

Dotarliśmy do granic Konohagakure o zachodzie słońca. Przez całą drogę nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem, idąc w całkowitym milczeniu i kontemplując piękno i ulotność otaczającej nas natury. Przynajmniej w moim wypadku.
- Co to za okazja...? - zapytałem, przypatrując się wiszącym nad główną bramą kolorowym flagom i wymyślnym ozdobom z gałązek, liści i wstążek.
Miragan zalśnił w oczach Yume.
- To zła pora - mruknęła ledwo dosłyszalnie.
- Tyle to i ja wiem - prychnąłem.
Po chwili do naszych uszu dobiegła wesoła muzyka i oklaski. Wszystko wskazywało na to, że trafiliśmy akurat na jakiś festyn. Z tego co wiedziałem, w Konohagakure obchodziło się ich dość sporo i to w bardzo dynamiczny sposób, jeśli mogę tak to określić. Nie bez powodu wioska ta słynęła z największych i najlepszych zabaw w całym Kraju Ognia. Dla naszej misji oznaczało to tylko i wyłącznie ogromne utrudnienie. O wiele łatwiej byłoby nam dostać się do zamkniętej dzielnicy niegdyś zamieszkałej przez Uchihów, gdyby wszyscy siedzieli potulnie w domach i szykowali się do snu. Gdy jednak ludzie, niczym robactwo, wypełzli na ulice, powodzenie naszego zadania stanęło pod wielkim znakiem zapytania. Jak niby mieliśmy przemknąć niezauważeni w tym tłumie? Jakby tego było mało, taka impreza oznaczać mogła to, że na ulicach będzie o wiele więcej shinobi pilnujących porządku.
Wspaniale... I pomyśleć, że jako dziecko kochałem wszelkie festyny, zawsze z niecierpliwością oczekując fajerwerków, które zwykle pojawiały się na samo zakończenie.
- Trzeba znaleźć jakieś przebranie - powiedziała ruda, odpinając długi ciemny płaszcz.
Westchnąłem ciężko. A przecież miało być tak dziecinnie łatwo...
Do wioski dostaliśmy się niepostrzeżenie tylną bramą. Pod tym względem ten cały festyn  wyszedł nam na dobre, ponieważ ogólna ochrona wioski została znacznie osłabiona. Kto by pomyślał, że w taki banalny sposób można ich przechytrzyć.
Udało nam się pozostać niezauważonymi i dostać między niewielkie parterowe domki mieszkalne. W większości z nich światło było zgaszone, co oznaczało, że właściciele najpewniej znajdowali się w centrum. Chodziliśmy powoli między budowlami, chcąc w razie czego mieć czas na ukrycie się. Do moich uszu co chwilę dobiegały oklaski, muzyka i zapach grillowanego jedzenia. Minęliśmy trzy przecznice, nim natknęliśmy się na sznur z praniem. Nie było tam niczego, co wzbudziłoby mój zachwyt, ale skoro nie znalazło się nic lepszego, trzeba było zadowolić się tym, co jest. Zabraliśmy ze sznura kilka potrzebnych rzeczy, w których wyglądaliśmy najbardziej „po cywilnemu” i błyskawicznie się w nie przebraliśmy. Ustaliliśmy pewną wersję, której mieliśmy się trzymać na wypadek, gdyby ktoś pytał nas o tożsamość czy powód przybycia do wioski. Yume była niewidoma (do czego dość trudno było jej się przyzwyczaić, ponieważ naturalnie bez wzroku potrafiła się przemieszczać całkiem dobrze), a ja służyłem jej za przewodnika. Powodem naszego przyjazdu był oczywiście festyn, którego nazwy nawet nie znałem, ale miałem nadzieję, że nie będzie mi to potrzebne.
Nie spiesząc się ruszyliśmy w kierunku centrum. Staraliśmy się ominąć główny plac, na którym wszystko się odbywało. Ludzie poubierani byli w finezyjne szaty, a niektórzy nawet nosili kolorowe maski.
Nigdy wcześniej nie byłem w Konohagakure na tak długo, w dodatku anonimowo. Nie miałem więc pojęcia dokąd mielibyśmy iść, by trafić do dzielnicy Uchiha. Wszystko wskazywało jednak na to, że moja towarzyszka miała obmyślony każdy szczegół i prowadząc mnie między ulicami (i kto tutaj miał być przewodnikiem?!) doskonale wiedziała co robi.
Nagle zatrzymała się.
- O co chodzi? - zapytałem, po dłuższej chwili milczenia, podczas której ona wpatrywała się intensywnie w chodnik pod naszymi stopami.
- Będziemy musieli iść na zachód - powiedziała, bezbłędnie wskazując kierunek - To znaczy, przejść przez cały ten tłum. To najkrótsza droga.
Westchnąłem przejeżdżając otwartą dłonią po twarzy. Przez moment pomyślałem o tym, by dać sobie z tym wszystkim spokój i po prostu skorzystać z okazji, by porządnie najeść się ciepłego jedzenia.
Skręciłem we wskazanym przez Yume kierunku łapiąc ją pod rękę. W końcu trzeba było stwarzać pozory. Na placu, na który weszliśmy aż roiło się od ludzi w przeróżnym wieku, randze czy płci. Zabawa musiała zacząć się już jakiś czas temu, ponieważ dostrzegłem parę mocno pijanych osób.
- Nie rób tak - mruknąłem do rudej, gdy weszliśmy w tłum i próbowaliśmy przejść na drugą stronę. Po obu naszych bokach poustawiane były stragany z jedzeniem, piciem i tanimi gadżetami, otoczone przez potencjalnych klientów. Dostrzegłem nawet jednego rysownika usiłującego sprzedać swoje prace po wyjątkowo wygórowanej cenie.
- Niby jak? - zapytała nieco zbita z tropu.
- Nasłuchujesz, łypiesz oczami na prawo i lewo. Przestań, to widać.
Prawdę mówiąc, Yume tym zachowaniem przypominała mi zwierzątko zagubione w środku lasu. Nie ulegało wątpliwości, że taka ilość ludzi dookoła musiała zaburzać jej zmysły zastępujące wzrok, więc robiła co mogła, by pozostać czujna.
- Staram się tutaj nie zgubić - odparła.
Wywróciłem oczami. To zdecydowanie był ostatni raz kiedy dałem się namówić na taką bzdurną misję. I w ogóle to po co my tu przyszliśmy? Nie chciałem mieć nic wspólnego z Uchihami, ani z tym co się tutaj zdarzyło, a ją to najwidoczniej bardzo interesowało. Tylko dlaczego ja również musiałem brać w tym udział?
Obok nas przebiegła grupka dzieci śmiejąc się radośnie i krzycząc. Wszędzie unosił się przepyszny zapach jedzenia, przez który uświadomiłem sobie jak długo nie jadłem porządnego posiłku. Szliśmy w ciszy, ona starając się zachowywać jak na typową niewidomą przystało, a ja - oglądając, co mają do sprzedania tutejsi kupcy. Widziałem już kolorowe maski i stroje, ozdoby do powieszenia w oknach, zimne ognie, a nawet ceramikę. Ludzie korzystali z każdej okazji, by tylko zarobić na chleb.
Zwolniłem kroku, gdy przechodziliśmy obok kolejnego nieudolnego młodocianego „artysty” mającego się za wielkiego malarza. Zawsze lubiłem patrzeć, jak ci nieświadomi niczego głupcy pracują w pocie czoła, by osiągnąć kwintesencję prawdziwej sztuki. Był to wysiłek daremny i bezużyteczny. Zacofani, nie potrafili dostrzec co jest prawdziwym pięknem i w jaki sposób można je osiągnąć. Oczywiście, że nie byli w stanie sami dojrzeć najprawdziwszego i jedynego piękna tego świata. Zwykłe przeciętne umysły działające według określonych horyzontów nie były przygotowane na tak nowatorską formę sztuki. Czasem było mi ich wszystkich żal. Umrą nigdy nie zaznawszy prawdziwego piękna. Zginą w niewiedzy, przekonani o doskonałości swoich nieidealnych dzieł, zmarnowawszy całe życie na ich tworzenie.
Smutne.
- Widzisz tą bramę przed nami? - głos Yume, próbujący przebić się przez oklaski składane jakieś osobie występującej na scenie w północnej części placu, dotarł do moich uszu jakby przez szklaną ścianę.
Przytaknąłem, natychmiast uświadamiając sobie, że tego gestu mogła nie wyczuć.
- Widzę - odparłem.
- Otwarta czy zamknięta?
- Otwarta.
Nie powiedziała nic więcej, tylko delikatnie dała mi znak, bym poszedł w kierunku przejścia.
Brama zbudowana była z metalowych belek i zapewne miała pełnić funkcję jedynie dekoracyjną, ponieważ z takim rodzajem zabezpieczenia dałby sobie radę nawet zwykły dzieciak. Za nią znajdowało się kolejne skupisko domków mieszkalnych, tym razem dwu i trzypiętrowych. W niektórych oknach paliły się światła.
- Kieruj się tam, gdzie jest najciszej - powiedziała.
Udało nam się wydostać niepostrzeżenie z tłumu i wejść w teren mieszkalny. Ciekawe co by powiedziała Hokage na wieść o tym, że dwóch członków Akatsuki spacerowało sobie ulicami jej wioski, w dodatku w dzielnicy, gdzie mieszkali najzwyklejsi cywile.
Z każdym krokiem oddalaliśmy się od centrum hałasu. Tak jak mówiła Yume, wszystko cichło. Zdając się na swój instynkt shinobi kierowałem się w najbardziej oddaloną część miasta. Minęliśmy cztery przecznice i skręciliśmy w prawo. Ruda aktywowała Miragan i westchnęła z ulgą. Widać o wiele pewniej czuła się widząc co robi, mimo że wyczuwanie otoczenia szło jej znakomicie.
Na końcu uliczki, na której się znaleźliśmy była kolejna brama. Tym razem kamienna, a przejście pod nią zabite było deskami, jakby to, co znajdowało się po drugiej stronie miało pozostać tam już na wieki, nietknięte.
Chłodny powiew nocnego powietrza owiał mi twarz, delikatnie falując moimi włosami, które zmuszony byłem rozpuścić dla powodzenia misji.
- Wiesz co tam się stało? - zapytała szeptem moja towarzyszka, kładąc dłonie na drewnianej ścianie, jakby bojąc się ją uszkodzić.
- A kto nie wie... - odparłem równie cicho, co ona.
Bez problemu wskoczyła na mur i równie szybko znalazła się po drugiej stronie. Poszedłem w jej ślady.
Gdy tylko moje stopy dotknęły długiej trawy, nie koszonej od wielu lat, poczułem coś dziwnego. Rozejrzałem się. Okolica spowita była mrokiem nocy, a jedynym źródłem światła był księżyc święcący jasno na niebie. Nagle, jakby wszystko ucichło. Nie wiedziałem, czy może muzyka za naszymi placami przestała grać, czy też ja przestałem słyszeć to, co dzieje się dookoła. Przez moment miałem wrażenie, że ogłuchłem.
- Czujesz to? - zapytała Yume drżącym głosem, co tylko upewniło mnie w przekonaniu, że z moim słuchem jest wszystko w porządku.
Ponownie rozejrzałem się dookoła. Budynki stały opuszczone, jakby zastygły w czasie kilkanaście lat temu. Nie ulegało wątpliwości, że odkąd Itachi dokonał tutaj mordu, nikt nie śmiał zapuszczać się na te tereny. Wszędzie było ciemno i cicho.
- Cuchnie śmiercią... - szepnąłem, trafnie odgadując jej myśli - No, co chciałaś znaleźć?
Ruda spojrzała na mnie i przez moment w jej oczach dostrzegłem coś, przez co sądziłem, że zaraz odwróci się i ucieknie. Była mordercą, nie powinna bać się takich miejsc.
- Musimy znaleźć dawny dom pana Itachiego.
Westchnąłem. No tak, oczywiście.
Wskazałem nieznacznie ręką na drogę ciągnącą się między domkami, dając jej tym samym znak, by szła przodem. Jej kroki były jeszcze cichsze niż zwykle. Od dawna widziałem, że ma dość charakterystyczny sposób chodzenia. Nie tyle szła, co płynęła nad ziemią, nie wydając z siebie żadnego szmeru. Teraz miałem wrażenie, że przede mną znajduje się duch.
Mijaliśmy puste domy, ciemne okna, w których nie było widać kompletnie nic. Kamienna droga zaczynała powoli zarastać trawą. Może i nienawidziłem wszystkich Uchihów przez ich Linię Krwi, jednak nie zmieniało to faktu, że będąc w tym miejscu czułem się dziwnie nieprzyjemnie. Jak dziecko, które w środku nocy zapuściło się samotnie na cmentarz. Cisza panująca dookoła tylko utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie powinienem tu być. Nikt nie powinien.
W końcu zmarli nie lubią, gdy się ich niepokoi...
Ruda zatrzymała się i wskazała na sporych rozmiarów dom, stojący po lewej stronie ulicy.
Spojrzałem na nią i nie musiałem mówić, by moje pytanie do niej dotarło. Jesteś pewna?
Skinęła głową. Tak.
Zanim nacisnęła zardzewiałą klamkę, zawahała się. Czułem jej zdenerwowanie, choć nie okazała tego po sobie nawet drgnięciem powieki. Musiała naprawdę długo zadawać się z Mistrzem Sasorim.
Drzwi ustąpiły z głośnym skrzypieniem, rozdzierającym grobową ciszę panującą wokół nas. W środku wszystko wyglądało tak, jakby mieszkańcy opuścili dom w ogromnym pośpiechu. Poprzestawiane meble, kilka potłuczonych naczyń na drewnianej podłodze. Na przeciwko nas znajdowało się wejście do pomieszczenia wyłożonego jasnymi kafelkami - najpewniej kuchni. Po prawej były schody prowadzące na piętro i do piwnicy. Po lewej dostrzegłem salon. Staliśmy tak chwilę, czując jak zimne powietrze delikatnie łaskocze nas po skórze. W myślach stwierdziłem, że powinniśmy zamknąć drzwi, bo gdzieś mogło pozostać otwarte okno, w wyniku czego spowodujemy przeciąg i narobimy hałasu. Nie miałem jednak zamiaru tego zrobić.
Wyprostowana dłoń rudej wskazała na podłogę pod ścianą. Że co niby, mamy zapaść się pod ziemię?
Podeszła powoli do miejsca, na które wskazywała palcem i wyjęła spod połów płaszcza krótki nożyk. Patrzyłem uważnie jak wbija go między dwie przylegające do siebie drewniane deski i usiłuje podważyć jedną z nich. Podszedłem do niej i wyciągnąłem kunai z paska, by choć trochę jej pomóc w tej mozolnej robocie. Deska okazała się być wyjątkowo ciężka jak na stare drewno, ale ustąpiła. Tuż pod nią dostrzegłem coś jakby stalową obręcz.
Yume spojrzała na mnie porozumiewawczo. Klapa w podłodze.
Zabraliśmy się za podważanie pozostałych desek, by móc się dostać do przejścia do podziemi. Gdy już nam się to udało (co było dość trudne, zważywszy na fakt, że mieliśmy być absolutnie cicho), pociągnąłem mocno za pierścień otwierając tym samym wejście w ciemność.
Popatrzyłem na nią pytająco. Mam iść pierwszy?
Przytaknęła, oblizując popękane wargi.
Wcale nie uśmiechała mi się wizja włażenia tam jako pierwszemu, ale nie dałem tego po sobie poznać. Bądź co bądź, nie bałem się niczego.
Rzuciłem okiem na ponury salon i poczułem jak serce zaczyna mi bić mocniej.
Odnosiłem bardzo silne wrażenie, że zaraz coś wyskoczy na mnie z ciemności.
Skarciłem się w myślach za takie dziecinne myślenie.
Wsunąłem nogę w dziurę w podłodze i gdy tylko poczułem pod stopą szczebel drabiny, poczułem się pewniej. Czułem jak lekko ugina się pod moim ciężarem. Miałem nadzieję, że drabina wytrzymają naszą drogę tam i z powrotem. Schodziłem coraz niżej w ciemność, słysząc za sobą ciche kroki rudej, podążającej tuż za mną.
Gdy stanąłem na płaskiej podłodze od razu poczułem charakterystyczny zapach unoszący się w piwnicach. Nie byłem w stanie stwierdzić co to takiego, ale przynajmniej nie czułem tam nic podejrzanego. Nie zmieniało to jednak faktu, że to, co było na górze to biały dzień w porównaniu do ciemności, która się przede mną rozciągała.
Natychmiast przypomniałem sobie przeszukiwanie świątyni. Dlaczego nie mogłem raz w życiu dostać misji, podczas której mógłbym użyć moich latających rzeźb?
Westchnąłem zirytowany własnym pechem i ruszyłem przed siebie. Po paru krokach poczułem łaskotanie czegoś na czole. Od razu pomyślałem, że to jakiś zagubiony pająk, więc złapałem źródło łaskotania i pociągnąłem w dół.
Żarówka widząca z sufitu na kilka kablach rozbłysła słabym światłem.
Spojrzałem na Yume, która nadal stała przy drabince i wzruszyłem ramionami. Podeszła do mnie i wskazała na wnętrze pomieszczenia.
Przez całą wysokość ścian poustawiane były wysokie półki, na których leżała różnoraka broń i zwoje czy też księgi. Wszystko to wyglądało na zbiór godny samej Hokage. Katany ukryte były w kaburach wytworzonych z prawdziwej skóry, a rękojeści każdej z nich ozdobione były stalowymi motywami smoków. Książki, oprawione grubymi okładkami wydzielały specyficzny zapach, od którego aż kręciło mi się w nosie. Wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu i pajęczyn. Nie wyglądało na to, aby ktoś zaglądał tutaj przynajmniej od pięćdziesięciu lat.
Ciekawe czy Itachi wie o tym schowku.
Ruda ruszyła w głąb pomieszczenia, zostawiając na brudnej podłodze ślady butów, a stukanie podeszwy o parkiet odbijało się echem od ścian. Już nie wyglądała na taką przerażoną, jak na początku. Szła pewnie, doskonale wiedząc czego szukać.
Później będę musiał ją o to wszystko wypytać.
Podeszła do szafki znajdującej się na samym końcu pomieszczenia, tam, gdzie światło żarówki ledwo docierało. Zaczęła przeszukiwać zwoje czytając podpisy na ich grzbietach. Ja tymczasem zająłem się oglądaniem ogromnego płótna wiszącego na ścianie, lekko już pożółkłego od zżerającego go czasu. Przedstawiał on całe drzewo genealogiczne Uchihów.
Na samym dole dostrzegłem Itachiego, a tuż obok - jego brata, Sasuke. Choć nigdy nie miałem okazji widzieć tego dzieciaka, teraz mogłem śmiało stwierdzić, że rozpoznałbym go od razu. Byli do siebie bardzo podobni, jak typowi bracia. Powyżej widniały zdjęcia ich rodziców. Imiona były zamazane. Matka Itachiego uśmiechała się do mnie przyjaźnie ze zdjęcia, zatrzymana w czasie. Wtedy jeszcze nie wiedziała w jaki sposób przyjdzie jej zginąć. Życie jednak jest zaskakujące.
Od fotografii starszego z braci pociągnięta została pozioma linia czarnego atramentu, dokładnie taka sama, jaka łączyła jego rodziców. Czyżby Itachi był zaręczony...?
Wzdrygnąłem się na samo wyobrażenie bandy malutkich Uchihów biegających po siedzibie Akatsuki. Jak scenariusz sennego koszmaru...
Wszystkie twarze uwiecznione na zdjęciach były młode, zapewne fotografowano członków rodziny Uchiha za czasów ich młodości, a  nowsze zdjęcia po prostu doklejano. Najpewniej dlatego tak duża część ogromnego płótna była pusta. Ta część, znajdująca się pod najmłodszymi członkami rodziny.
Ponownie spojrzałem na znienawidzoną przeze mnie twarz Itachiego i dopiero wtedy dostrzegłem, że się uśmiecha. Lekko, ledwo dostrzegalnie, ale jednak się uśmiecha. On! Wielki, ponury Itachi Uchiha potrafił się kiedyś uśmiechać!
Odgarnąłem grzywkę za ucho i spojrzałem wyżej. Dziadkowie Itachiego, potem pradziadkowie, a na samej górze...
- Deidara - głos Yume dotarł do moich uszu znienacka, aż lekko podskoczyłem.
Obrzuciłem ją nienawistnym spojrzeniem i dopiero wtedy dostrzegłem, że w ręku trzyma zwój. Tylko jeden zwój.
Więc targaliśmy się tutaj całą drogę po jeden durny zwój?!
- Masz co chciałaś? - zapytałem, siląc się na spokojny ton.
Przytaknęła, mocniej zaciskając dłoń na trzymanym przedmiocie, jakby bała się, że jej wypadnie.
Bez słowa ruszyłem do drabiny, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce. Bez większych problemów wyszliśmy na górę i zakryliśmy klapę w podłodze deskami, tak, by wyglądała na nienaruszoną. Wyszedłem na ganek, wziąłem wdech świeżego powietrza (dla odmiany nie śmierdzącego stęchlizną) i już zamierzałem iść w kierunku bramy, gdy nagle dziewczyna złapała mnie za łokieć i szarpnęła do siebie.
Spojrzałem na nią pytająco, a gdy zobaczyłem jej wzrok utkwiony gdzieś w ciemności, podążyłem za nim. W świetle księżyca mignęła mi tylko para czerwonych oczu. Ktoś nas śledził. I to nie byle jaki ktoś.
Ktoś z klanu Uchiha.
Yume rzuciła się pędem w kierunku bramy. Nie chcąc pozostać w tyle podążyłem jej śladem. Były tylko dwie osoby, które mogły znaleźć się na miejscu tamtego człowieka.. Pozostali Uchiha byli martwi od kilkunastu lat. Niemniej, niezbyt wskazane było to, by którykolwiek z nich widział jak obcy szperają w jego domu.
Wyczułem, że nas goni. Byliśmy jednak szybsi i dotarliśmy do bramy zanim zdążył do nas dobiec. Wskoczyłem na mur tuż za rudą i obejrzałem się za siebie.
Zniknął.
Przez moment zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem nie była to jakaś zjawa, która chciała odpędzić intruzów. Rozejrzałem się uważnie po okolicy, jednak niczego nie dostrzegłem. Rozpłynął się w powietrzu.
Dołączyłem do Yume, która czekała już na mnie na dole, oddychając ciężko jakby ten krótki bieg wyjątkowo ją zmęczył. Zwój, który trzymała w dłoni, ściskała jeszcze mocniej niż gdy byliśmy w piwnicy. Widać bardzo jej zależało na tym, by nikt jej go nie odebrał.
- Widziałaś kto to był - stwierdziłem, nie zapytałem, gdy szliśmy powoli w kierunku miasta.
Nie odpowiedziała.
- Widziałaś... - potwierdziłem własne słowa - Itachi? Śledził nas od siedziby? Czy może ten jego malutki braciszek, jak mu-
- To nie był Itachi - przerwała mi stanowczo.
- Więc kto? - zatrzymałem się, szarpiąc ją za ramię i odwracając tym samym do siebie. Wciąż miała aktywowane oczy.
Spuściła wzrok.
- Niech cię szlag! - warknąłem i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku centrum miasta.
Ruda, widząc moje zachowanie, natychmiast zrównała ze mną krok. Nim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, na naszej drodze stanęło dwóch shinobi. Zmierzyli nas uważnie wzrokiem, po czym błyskawicznie rzucili w nas kilkunastoma kunai. Oczywiście atak ten był zbyt słaby, by chociaż nas drasnąć, jednak wystarczył, by nas rozdzielić na dwie strony uliczki.
Sięgnąłem do torby wypełnionej gliną i kątem oka zauważyłem jak Yume wyciąga krótki nożyk. Swoje katany musiała zostawić razem z naszymi codziennymi ubraniami, by nie wzbudzać podejrzeń.
I na co się to wszystko zdało?
Nim jeden z nich zdążył do mnie doskoczyć, już wypuściłem z dłoni małą glinianą figurkę, która poszybowała pędem w jego kierunku i eksplodowała tuż przed jego twarzą, oślepiając go na dłuższą chwilę. Podszedłem do niego spokojnym krokiem, słysząc, że moja towarzyszka radzi sobie dzielnie z drugim przeciwnikiem, chociaż broń, którą miała przy sobie była doprawdy godna politowania. Oślepiony przeze mnie shinobi klęczał na jednym kolanie klnąc pod nosem i trąc oczy jakby to miało mu w jakikolwiek sposób pomóc. Złapałem go za kołnierz i uniosłem na wysokość oczu.
Dzieciak.
Ten sam dzieciak, który sprzedawał obrazy kilka godzin wcześniej. Musiał nas jakoś rozpoznać i zawiadomić jakiegoś znajomego, który znał się na sztukach walki lepiej niż on.
Usłyszałem łomot i obróciłem się w kierunku rudej, nadal trzymając chłopaka. Shinobi, którego właśnie powaliła na ziemię, wyglądał na nieprzytomnego i oprócz rozciętego policzka nie miał żadnych większych obrażeń. Sama Yume była tylko nieco zdyszana.
Spojrzała najpierw na mnie, potem na dzieciaka, który odzyskawszy zdolność wyraźnego widzenia, zaczął mi się wyrywać.
- Zostaw go - powiedziała dziewczyna, podchodząc do mnie i chowając nożyk do kabury przyczepionej do paska -  To nawet nie jest ninja, szkoda tracić na niego siły.
Westchnąłem i spojrzałem mu w oczy.
Teraz, gdy jego przyjaciel leżał nieprzytomny na chodniku, wcale nie wyglądał na takiego chętnego do walki.
- Tak po prostu to go na pewno nie zostawię, nie będzie mnie szczur atakował - warknąłem i rzuciłem go na ziemię. Yume milczała.
Już sięgałem ponownie po glinę, by pozbawić dzieciaka wzroku raz a dobrze, gdy usłyszałem za sobą tupot stóp. Bardzo wielu stóp.
Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy nadbiegających zza zakrętu shinobi, tym razem wyglądających na godnych przeciwników. Błyskawicznie rzuciliśmy się biegiem w kierunku centrum. Nie miałem najmniejszej ochoty teraz tłuc się z całym tuzinem, to miała być prosta misja, a ja nie zamierzałem się zbędnie przemieszczać i marnować moją bezcenną glinę na takich zbędnych przeciwników.
Dobiegliśmy do placu i natychmiast wbiliśmy się w tłum. Przepychaliśmy się między roześmianymi ludźmi, kompletnie nie zwracającymi na nas uwagi, aż dotarliśmy do sklepu z maskami, który widziałem na początku drogi. W biegu złapałem dwie kolorowe maski i podałem jedną rudej, a drugą sam założyłem, gdy tylko znaleźliśmy się za rogiem. Szybko związałem włosy w kok wstążką, którą do tej pory miałem w kieszeni i natychmiast ruszyliśmy w kierunku sceny, gdzie było najwięcej gapiów. Zablokowałem przepływ chakry. Spokojnym krokiem przecisnęliśmy się przez tłum, nie zwracając uwagi na to, czym właściwie byli aż tak zaaferowani. Gdzieś na granicy ludzkiej fali widziałem shinobi rozglądających się bacznie dookoła siebie i wymieniających między sobą krótkie, rzeczowe polecenia. Trzech poszło na wschód, dwóch na północ, trzech na południe, a pozostali zostali na miejscu. Starałem się nie zwracać na nich większej uwagi, by nie wzbudzać podejrzeń. Teraz pozostawało nam tylko wydostać się z tego miasta, albo przynajmniej gdzieś ukryć i przeczekać.
Weszliśmy w jedną z bocznych ulic, mając nadzieję, że ta wyprowadzi nas w miarę szybko do bramy. Nie przeszliśmy jednak nawet dwudziestu kroków, gdy okazało się, że za zakrętem jest ślepa uliczka, a na jej końcu poustawiane są worki wypełnione materiałem wybuchowym i petardami.
Odwróciłem się, z zamiarem znalezienia innej drogi ucieczki, ale czterech ninja już zagradzało nam przejście, wyciągając broń i kumulując dużą ilość chakry, co musiało zająć im chwilę.
- Pomysły? - zapytała cicho Yume, cofając się, by zaoszczędzić jak najwięcej czasu.
Stałem przodem do shinobi, cały czas dyskretnie rozglądając się wokoło, szukając jakieś w miarę cichej drogi ucieczki. Oczywiście mogłem wysadzić pół wioski, ale nie na tym polegało nasze zadanie.
Dostrzegłem niewielkie puste okno w ścianie, mniej więcej na wysokości muru, odcinającego uliczkę. Moja towarzyszka miała aktywowane oczy, co pod maską było praktycznie niewidoczne. Również musiała zauważyć to, co ja.
- Tak - odpowiedziałem cicho i jednym szybkim ruchem wypuściłem z rąk kilka maleńkich wybuchowych pajączków, które poleciały prosto na worki z ładunkiem palnym.
Błyskawicznie doskoczyłem do okna i wskoczyłem do środka, czując, że zostałem lekko draśnięty w ramię. Gdy tylko Yume znalazła się obok mnie, a shinobi najwidoczniej zamierzali podążyć naszym śladem, złożyłem dłonie w pieczęć.
Pajączki eksplodowały, odpalając tym samym ładunek wybuchowy zgromadzony w workach i tysiące fajerwerków, które najpewniej przeznaczone były na zakończenie festynu. Ogromny huk wstrząsnął powietrzem, ogrzewając je, a petardy wystrzeliły w niebo i zaczęły wybuchać mieniąc się przeróżnymi kolorami. Usłyszeliśmy oklaski i ogólny zachwyt ludzi nadal stojących na placu, oraz nieco spanikowane głosy tych, którzy stali bliżej źródła eksplozji. Materiał wybuchowy zgromadzony w workach musiał być słaby, bowiem nie dał rady uszkodzić nawet części budynku, w którym się znajdowaliśmy. Wykorzystując zamieszanie, popędziliśmy na tyły opuszczonego domu, szukając drzwi. Wyszliśmy na ulicę, na której wcześniej nie byliśmy.
Ruda bez słowa zdjęła maskę i zaciągnęła mnie do jednego z pobliskich (i dość zatłoczonych) barów, gdzie, jak stwierdziła, mieliśmy przeczekać ten chaos.
Zajęliśmy miejsce w rogu sali, by nikt nam nie przeszkadzał i zamówiliśmy coś mocniejszego do picia. Na zewnątrz dalej słuchać było huki fajerwerków, a niebo co chwilę jaśniało od siły ich wybuchów.
Yume nie podzielała mojej ogólnej ekscytacji tym, co się dopiero wydarzyło i sposobem, w jaki łatwo udało nam się uciec. Siedziała wpatrując się w szklankę z kolorowym napojem z domieszką alkoholu.
- Wyjdziemy za trzy godziny - oznajmiłem - W tym czasie powinni dać sobie spokój z szukaniem nas i stwierdzić, że już dawno jesteśmy poza granicami miasta. Znikniemy bez śladu.
Nie odpowiedziała. Teraz przyglądała się naszym maskom leżącym na stole. W tym świetle mieniły się różnymi kolorami.
Drżącymi rękami wyciągnęła spod połów płaszcza zwój. Dłonie miała czerwone od mocnego zaciskania na nim palców. Musiał być dla niej naprawdę ważny, skoro sprawiała wrażenie, że nawet po śmierci dalej kurczowo trzymałaby go przy sobie.
- Wybrałam ciebie, bo tylko ty jeden traktujesz mnie poważnie - powiedziała nagle.
Zdziwiłem sie tym wyznaniem. Owszem, może i nie odwróciłem się od niej nawet, gdy dowiedziałem się o jej stanie psychicznym, ale to jeszcze nic nie znaczyło. W dalszym ciągu jej nie lubiłem.
- Następnym razem wybierz sobie kogoś innego, bo ja nie mam zamiaru brać udziału w durnych „misjach”, które niczego mi w życiu nie dają poza kłopotami - stwierdziłem beznamiętnie.
- Nie będzie następnego razu - zapewniła.
- Wiesz kim jest ten, który nas zobaczył, gdy wychodziliśmy - znów zacząłem, mając nadzieję, że tym razem uda mi się czegoś dowiedzieć - To był Uchiha, nawet ja to widziałem. Pytanie tylko który. Jest ich dwóch, zaprzeczyłaś, że to był Itachi, więc-
- Trzech - ponownie mi przerwała.
- Co?
- Jest ich trzech - nadal nie podniosła na mnie wzroku znad masek - Żyje trzech Uchiha. A to był jeden z nich.
Poczułem nieprzyjemny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Niemożliwe, przecież Itachi wybił wszystkich poza swoim bratem. Kim niby miał być ktoś jeszcze? Może to po prostu kolejny z jej odchyłów...
- Itachi, Sasuke - zacząłem wymieniać, coraz bardziej pochylając się nad stołem, by przypadkiem nikt niepowołany nie usłyszał naszej rozmowy - Kto jest trzeci?
Milczała.
Westchnąłem ciężko, zaciskając zęby. Jak niby miałem traktować ją poważnie, gdy ona nagle się wyłączała, jakby nie docierało do niej wszystko, co się dzieje?
- Chcesz wiedzieć co mnie z nimi łączy, prawda? Co mnie łączy z klanem Uchiha. - zapytała retorycznie i spojrzała na mnie. Tym razem jej oczy były czarne jak nocne niebo, a wzrok zatrzymał się minimalnie pod moimi, wystarczająco, by jej kekkei genkai nie zadziałało.
Nie odpowiedziałem, czując na sobie jej spojrzenie bardziej niż kiedykolwiek.
Uśmiechnęła się lekko i zaczęła mówić.