25 czerwca 2012

Po prostu był (Nagato, Konan, Yahiko)


Stał zupełnie sam, wpatrując się bezmyślnie w rozciągniętą po horyzont wymarłą ziemię, na którą wielkimi kroplami padał ulewny deszcz. Nie czuł już chłodu spowodowanego przemoczonym płaszczem przylegającym do jego umięśnionego ciała. Właściwie nic nie czuł.
Po prostu był.
Ciężkie krople spływały mu po twarzy zostawiając po sobie ślad w postaci wilgotnych linii. Włosy w kolorze żywych płomieni, niegdyś rozwichrzone na wszystkie strony, teraz przylegały do skóry i opadały mu na oczy nieco ograniczając widoczność. Nie przeszkadzało mu to jednak.
Ból, który odczuwał, z którego się zrodził stał się dla niego siłą tak wielką, o jakiej inni shinobi mogli jedynie śnić. Sam, będąc dzieckiem, nigdy nie przypuszczał, że któregoś dnia ludzie będą określać go mianem Boga.
Żałował ceny, którą musiał zapłacić on i jego przyjaciele za ten tytuł.
Poczuł specyficzne ciepło rozchodzące się po całym jego ciele począwszy od żołądka. Doskonale znał to uczucie. Złość i gniew, które kumulowały się w nim przez t wszystkie lata ciszy, dały o sobie znać.
Nigdy nie okazywał emocji. Uważał, że tylko słabi dają się ponieść chwili; ci, którzy umieją zapanować nad uczuciami są najsilniejsi.
Najtrwalsi.
A on był silny. Najsilniejszy.
Mimo to patrzył jak jego przyjaciel ginie mu w ramionach, by on mógł żyć. By mógł kiedyś stać się Bogiem i zaprowadzić na świecie wieczny pokój, którego obaj tak pragnęli.
By marzenie Yahiko stało się jego marzeniem.
Szybkim ruchem zdarł z siebie czarny płaszcz symbolizujący przynależność do Akatsuki i cisnął nim o ziemię. Poczuł powiew chłodnego, wilgotnego powietrza na swojej nagiej skórze.
Stalowe pręty przebijające jego ciało w niektórych miejscach już dawno przestały uwierać. Pozostał tylko ból na duszy.
Zacisnął zęby i złożył dłonie w pieczęć, a gdy przyłożył je do wilgotnego i lekko błotnistego podłoża, ziemia rozstąpiła się pod wpływem jego techniki. Długie bruzdy przecinały glebę aż po horyzont, by ostatecznie wypchnąć ponad grunt wielką skalną masę.
Wyprostował się i spojrzał na swój twór dorównujący wysokością wieżom z Amegakure.
Mógł dowolnie formować krajobraz, dawać i odbierać, tworzyć i niszczyć.
Jak Bóg.
Kolejny podmuch zimnego wiatru sprawił, że wzdłuż kręgosłupa przeszedł mu dreszcz.
Wyciągnął przed siebie wyprostowane ręce i zacisnął dłonie w pięści. Dokładnie w tym momencie góra rozsypała się w drobny mak. Gdzieś w oddali dało się słyszeć stłumiony grzmot burzy, jakby wtórujący mu w tym niszczycielskim akcie.
Zamknął oczy i pozwolił, by chłód coraz bardziej opanowywał jego ciało.
Nie…
Nie jego ciało.
Ciało Yahiko.
Gwałtownie uniósł powieki i wykonał ręką błyskawiczny łuk dokładnie wzdłuż linii horyzontu niknącego wśród zbliżających się burzowych chmur. Ziemia pękła z głośnym hukiem, podzielając ból swojego Pana. W powietrze wzbiły się tumany pyłu i kurzu, który prawie natychmiast opadł.
Wstrzymał oddech i z całej siły uderzył pięścią w grunt pod stopami. Podłoże zamiast pęknąć, zaczęło się błyskawicznie zapadać, tworząc czeluść na samym środku pustkowia. Gdy znalazł się dobre kilka metrów pod poziomem ziemi, rozłożył ręce na boki, kumulując w sobie coraz więcej chakry.
I bólu.
Ściany przepaści zaczęły się od siebie gwałtownie oddalać, uciekając przed jego niszczycielką siłą. Głęboko ukryte warstwy ziemi zostały wręcz wyrzucone na powierzchnię i natychmiast spłukane przez deszcz.
Nie przeszkadzały mu drobinki błota na twarzy, zlepione wodą, potem i ziemią włosy, ani palące uczucie w splocie słonecznym, które powoli zaczynało gasnąć. Nadal nic nie czuł.
Po prostu był.
Gdy ściany krateru, który stworzył przysłoniły mu widnokrąg, upuścił luźno ręce wzdłuż tułowia. Woda spływała po pochyłych ścianach urwiska i powoli gromadziła się u jego stóp.
Błyskawica rozdarła panujący półmrok, na chwilę go oślepiając.
Nagle usłyszał tuż przy uchu znajomy i kojący wręcz szelest papieru, który ucichł w momencie zetknięcia się z deszczem. Nie musiał nic mówić. Dalej wpatrywał się bezmyślnie w spływający deszcz, który na swój dziwny sposób tymczasowo zmywał z niego ból.
Konan delikatnie objęła go od tyłu, wtulając twarz w jego napięte z zimna i żalu plecy, wdychając jego zapach. Woń deszczu.
Pozwolił, by pomogła mu usiąść na wilgotnej ziemi i odgarnęła niesforne kosmyki z twarzy. Nic nie mówiła i za to właśnie najbardziej ją cenił. Rozumiała go lepiej niż ktokolwiek inny, choć praktycznie nigdy nie rozmawiali.
Spojrzał jej w oczy, sam do końca nie wiedząc, czy są wilgotne od deszczu, czy od łez. Wtulił się w jej miękkie ciepłe ciało i pozwolił, by miarowymi ruchami głaskała go po głowie.
A potem zaczął płakać jak dziecko.