Stał zupełnie sam, wpatrując się
bezmyślnie w rozciągniętą po horyzont wymarłą ziemię, na którą wielkimi
kroplami padał ulewny deszcz. Nie czuł już chłodu spowodowanego przemoczonym
płaszczem przylegającym do jego umięśnionego ciała. Właściwie nic nie czuł.
Po prostu był.
Ciężkie krople spływały mu po
twarzy zostawiając po sobie ślad w postaci wilgotnych linii. Włosy w kolorze
żywych płomieni, niegdyś rozwichrzone na wszystkie strony, teraz przylegały do
skóry i opadały mu na oczy nieco ograniczając widoczność. Nie przeszkadzało mu
to jednak.
Ból, który odczuwał, z którego
się zrodził stał się dla niego siłą tak wielką, o jakiej inni shinobi mogli
jedynie śnić. Sam, będąc dzieckiem, nigdy nie przypuszczał, że któregoś dnia
ludzie będą określać go mianem Boga.
Żałował ceny, którą musiał
zapłacić on i jego przyjaciele za ten tytuł.
Poczuł specyficzne ciepło
rozchodzące się po całym jego ciele począwszy od żołądka. Doskonale znał to
uczucie. Złość i gniew, które kumulowały się w nim przez t wszystkie lata ciszy,
dały o sobie znać.
Nigdy nie okazywał emocji.
Uważał, że tylko słabi dają się ponieść chwili; ci, którzy umieją zapanować nad
uczuciami są najsilniejsi.
Najtrwalsi.
A on był silny. Najsilniejszy.
Mimo to patrzył jak jego
przyjaciel ginie mu w ramionach, by on mógł żyć. By mógł kiedyś stać się Bogiem
i zaprowadzić na świecie wieczny pokój, którego obaj tak pragnęli.
By marzenie Yahiko stało się jego
marzeniem.
Szybkim ruchem zdarł z siebie
czarny płaszcz symbolizujący przynależność do Akatsuki i cisnął nim o ziemię.
Poczuł powiew chłodnego, wilgotnego powietrza na swojej nagiej skórze.
Stalowe pręty przebijające jego
ciało w niektórych miejscach już dawno przestały uwierać. Pozostał tylko ból na
duszy.
Zacisnął zęby i złożył dłonie w
pieczęć, a gdy przyłożył je do wilgotnego i lekko błotnistego podłoża, ziemia
rozstąpiła się pod wpływem jego techniki. Długie bruzdy przecinały glebę aż po
horyzont, by ostatecznie wypchnąć ponad grunt wielką skalną masę.
Wyprostował się i spojrzał na
swój twór dorównujący wysokością wieżom z Amegakure.
Mógł dowolnie formować krajobraz,
dawać i odbierać, tworzyć i niszczyć.
Jak Bóg.
Kolejny podmuch zimnego wiatru
sprawił, że wzdłuż kręgosłupa przeszedł mu dreszcz.
Wyciągnął przed siebie
wyprostowane ręce i zacisnął dłonie w pięści. Dokładnie w tym momencie góra
rozsypała się w drobny mak. Gdzieś w oddali dało się słyszeć stłumiony grzmot
burzy, jakby wtórujący mu w tym niszczycielskim akcie.
Zamknął oczy i pozwolił, by chłód
coraz bardziej opanowywał jego ciało.
Nie…
Nie jego ciało.
Ciało Yahiko.
Gwałtownie uniósł powieki i
wykonał ręką błyskawiczny łuk dokładnie wzdłuż linii horyzontu niknącego wśród
zbliżających się burzowych chmur. Ziemia pękła z głośnym hukiem, podzielając
ból swojego Pana. W powietrze wzbiły się tumany pyłu i kurzu, który prawie
natychmiast opadł.
Wstrzymał oddech i z całej siły
uderzył pięścią w grunt pod stopami. Podłoże zamiast pęknąć, zaczęło się błyskawicznie
zapadać, tworząc czeluść na samym środku pustkowia. Gdy znalazł się dobre kilka
metrów pod poziomem ziemi, rozłożył ręce na boki, kumulując w sobie coraz
więcej chakry.
I bólu.
Ściany przepaści zaczęły się od
siebie gwałtownie oddalać, uciekając przed jego niszczycielką siłą. Głęboko
ukryte warstwy ziemi zostały wręcz wyrzucone na powierzchnię i natychmiast
spłukane przez deszcz.
Nie przeszkadzały mu drobinki
błota na twarzy, zlepione wodą, potem i ziemią włosy, ani palące uczucie w
splocie słonecznym, które powoli zaczynało gasnąć. Nadal nic nie czuł.
Po prostu był.
Gdy ściany krateru, który
stworzył przysłoniły mu widnokrąg, upuścił luźno ręce wzdłuż tułowia. Woda
spływała po pochyłych ścianach urwiska i powoli gromadziła się u jego stóp.
Błyskawica rozdarła panujący
półmrok, na chwilę go oślepiając.
Nagle usłyszał tuż przy uchu
znajomy i kojący wręcz szelest papieru, który ucichł w momencie zetknięcia się
z deszczem. Nie musiał nic mówić. Dalej wpatrywał się bezmyślnie w spływający
deszcz, który na swój dziwny sposób tymczasowo zmywał z niego ból.
Konan delikatnie objęła go od
tyłu, wtulając twarz w jego napięte z zimna i żalu plecy, wdychając jego
zapach. Woń deszczu.
Pozwolił, by pomogła mu usiąść na
wilgotnej ziemi i odgarnęła niesforne kosmyki z twarzy. Nic nie mówiła i za to
właśnie najbardziej ją cenił. Rozumiała go lepiej niż ktokolwiek inny, choć
praktycznie nigdy nie rozmawiali.
Spojrzał jej w oczy, sam do końca
nie wiedząc, czy są wilgotne od deszczu, czy od łez. Wtulił się w jej miękkie
ciepłe ciało i pozwolił, by miarowymi ruchami głaskała go po głowie.
A potem zaczął płakać jak
dziecko.